Głosowanie trwać będzie do 30. sierpnia, wyniki zostaną ogłoszone dzień później. Nie wolno głosować na siebie ani namawiać innych do głosowania na siebie.
Głosy przesyłacie do mnie za pomocą Prywatnej Wiadomości.
(W związku z jednym tekstem wciąż oczekuję zapłaty w postaci smakowitej dziewicy... )
FIK NR 1
Black Suitcases [+0]
Niedziela. Dziewiąta rano. Na korytarzach Princeton Plainsboro pustki. Jedynym miejscem, w którym znajdowało się jakieś życie, był gabinet Lisy Cuddy, która jak zwykle uzupełniała zaległości w papierkach. W pewnym momencie drzwi do PPTH uchyliły się i ciszę przerwał dźwięk ciągnącej się po podłodze czarnej walizki oraz stukot laski zmierzający ku czeluściom gabinetu administratorki szpitala. Cuddy uniosła wzrok znad sterty jeszcze nie wypełnionych papierków.
- Cuddy? Nie przeszkadzam? – zapytał House uchylając drewniane drzwi.
- Przeszkadzasz, ale jak będziesz szybko mówił to mogę poświęcić ci chwilę. – odpowiedziała. Była co prawda trochę zdzwiona, że diagnosta zapytał zanim wszedł do środka, ale postanowiła nie marnować więcej swojego cennego czasu na kłótnie z chyba najbardziej dziwnym człowiekiem jakiego znała. Przede wszystkim nie chciała być teraz w pracy, nie chciała wypełniać papierków. Wolałaby siedzieć w domu z Rachel albo planować wycieczkę w tropiki.
- Przyszedłem tylko powiedzieć, że w poniedziałek wyjeżdżam, żebyś się nie dziwiła, gdy nie zobaczysz mnie jutro w Princeton. – przerwał jej rozmyślania Gregory trzymający w jednej ręce drewnianą laskę, a w drugiej czarną walizkę na kółkach.
- Zmówiliście się? Chase z Cameron oraz Trzynastka z Foremanem też jutro wyjeżdżają, a ja muszę wypełnić tą stertę papierów zamiast siedzieć w domu i odpoczywać... – Lisa trochę się zdenerwowała. W końcu połowa personelu wyjedzie na wakacje,a ona się na to zgodzi. House stał z dziwną, jak na niego miną i patrzył na administratorkę. – No, ale jedź. Należy ci się ten urlop. Jedź i baw się dobrze!
- Dobra. Zaraz muszę być na lotnisku, więc... Do zobaczenia. – powiedział leniwie i wyszedł z pomieszczenia kuśtykając przez korytarz w stronę drzwi. Cuddy natomiast wróciła do pracy.
***
Tymczasem w mieszkaniu Remy i Foremana panował straszny bałagan. Erick krążył tam i zpowrotem szukając co chwilę czegoś innego. Na podłodze stała już spakowana czarna, kwadratowa walizka Trzynastki, która w tym momencie próbowała dodzwonić się na lotnisko, aby zarezerwować bilety.
- Halo? Tak! Tak, chcemy miejsca w pierwszej klasie. Taaak. Będziemy za godzinę. Dziękuję. – zirytowana Remy odłożyła słuchawkę, włożyła wygodne buty, rozpuściła włosy i złapała za uchwyt walizki, ciągnąc ją do drzwi wyjściowych. Natomiast Foreman już zdążył się spakować do swojej równie dużej, aczkolwiek skórzanej walizki.
- Gotowy jesteś? – zawołała Trzynastka stojąca przy drzwiach i czekająca na Ericka.
- Już. – odpowiedział Foreman zmierzając do wyjścia. – Taksówka czeka przy ulicy.
- No to chodźmy. – Remy uśmiechnęła się promiennie. Foreman nacisnął klamkę i ruszyli spokojnym krokiem ku drzwiczkom pojazdu.
***
Chase i Cameron byli już w samolocie i zajmowali swoje miejsca. Robert próbował dopchnąć swoja czarną walizkę na półkę znajdującą się nad ich głowami. Zielona walizka Cam spokojnie leżała już na swoim miejscu. Gdy zmagania Chase’a z waliką zakończyły się sukcesem zasiadł on wygodnie w fotelu.
- Na pewno wziąłeś wszystko? Klucze? Komórka? Aparat? – pytała co chwilę podenerwowana Allison.
- Tak. Nie martw się, wszystko mamy. – uspokajał ją Robert. Parę minut później w samolocie rozległ się głos stewardesy.
- Proszę zapiąć pasy. Startujemy. Życzę miłego lotu.
***
House wylądował już w miejscu, w którym chciał spędzić cały tydzień – na Karaibach. Lotnisko nie było duże, aczkolwiek ludzi było mnóstwo. Gregory szedł już do wyjścia ciągnąc za sobą swoją walizkę, gdy nagle zobaczył zmierzających w jego stronę Trzynastkę i Foremana. Chciał odwrócić się i udawać, że ich nie widzi, ale niestety Remy już go zobaczyła.
- House? Co ty tu robisz?! – Trzynastka zmierzała w jego kierunku ze swoim czarnym bagażem, a obok niej szedł zdenerwowany Erick z żółtą plamą na koszuli, a wzięła się ona z niestrawności jakiegoś mężczyzny w samolocie, który zjadł za dużo cheeseburgerów na raz.
- Próbuję wypoczywać, ale widzę, że się nic z tego... – House widocznie niezadowolony z tego spotkania, stał i patrzył się na odjeżdżające spod budynku taksówki. – O Foreman! Widzę, że zostałeś ofiarą pięknego, kolorowego pawia! Gratulacje!
- Bardzo śmieszne. – odparł ironicznie Erick.
- Idę, bo mam rezerwację w hotelu na 14:00, a jak zapewne zauważyliście jest już za dziesięć. – Gregory odwrócił się na pięcie i nie wiedząc o tym wziął walizkę Trzynastki, za miast swojej. Remy natomiast zabrała walizkę House’a, który już odjeżdżał taksówką spod lotniska. Foreman zobaczył Chase’a i Cameron, którzy szli do nich ze swoimi bagażami. Robert ubrany był w luźną koszulę w hawajskie wzroy, a Cam w zwiewną, zieloną spódnicę i bluzkę w kwiatki.
- Cześć! Co wy robicie na Karaibach? – zapytał zdziwiony Chase, trzymając się za ręce z Allison.
- Przyjechaliśmy na wakacje. Widocznie Cuddy już nie wytrzymała i dała wszystkim wolne. Przed chwilą właśnie spotkaliśmy House’a. – odparła Trzynastka.
- House’a?! A to ciekawe... Cuddy zazwyczaj dużo pracuje, a z tego co wiem teraz wypełnia zaległości w papierach, które natworzył House... – Robert uśmiechnął się do Cameron, po czym obrócił się znów w stronę towarzyszy.
- Więc my już musimy iść. Zaraz przyjedzie po nas taksówka. – odpowiedziała Remy, przed przypadek biorąc czarną walizkę Chase’a. Foreman skierował się do drzwi, a Trzynastka pomknęła za nim. Robert wziął walizkę House’a, którą przez chwilę miała Remy. Trzymając się dalej za ręce z Cam, wyszedł z lotniska.
***
W pokoju numer 502, w hotelu „Panama”, w którym to zatrzymał się House, leżała już na łóżku otwarta walizka, a nad nią pochylał się zdziwiony diagnosta.
- Hm... czarne bikini? Nie przypominam sobie, żebym je pakował... – Gregory przyglądał się dwuczęściowemu strojowi oraz innym dziwnym rzeczom znajdującym się w niby-jego walizce. Było jasne, że nie jest jego i House, jak to House od razu domyślił się, że należy do Trzynastki. Tymczasem dwa piętra niżej w tym samym hotelu, Erick układał swoje koszule w szafie, a Remy otwierała swoją czarną walizkę. Wyjęła z niej zielona szorty w hawajskie kwiaty i oglądała je z zaciekawieniem.
- Wkładałeś coś do mojej walizki? – zapytała Foreman’a, który próbował znaleźć jeszcze jeden wieszak na swoją koszulę.
- Nie, nic nie wkładałem. – Erick obrócił się i rzucił okiem na spodenki. – jednakże wydaje mi się, że to szorty Chase’a. Ostatnio został fanem hawajskich motywów...
- Chase’a? To może po prostu mu to oddam, w końcu mieszkają dwa pokoje dalej... – odpowiedziała Trzynastka, pakując spodnie spowrotem do walizki i zamykając ją.
- No to idź, a ja skończę rozpakowywanie... – odparł Foreman.
Niecałą minutę póżniej Remy stała już pod drzwiami pokoju Roberta i Allison. Zapukała i po chwili zobaczyła stojącą w progu Cameron. Chase natomiast rozważał co takie dziwne T-shirty robią w ‘jego’ walizce... Remy weszła do mieszkania i oddała Robertowi jego walizkę. Po chwili stwierdziła, że House musi mieć jej bagaż, skoro Chase ma jego, a więc wzięła walizkę diagnosty, pomknęła korytarzem i kilka minut później stała już pod drzwiami do mieszkania szefa. House jeszcze nie zdążył wyjść z pokoju, gdyż jego przygotowania przerwało pukanie Trzynastki. Był zmuszony do podejścia do drzwi i otwarcia ich.
- Zdaje mi się, że masz moją walizkę. – powiedziała Remy wskazując na czarny bagaż leżący na łóżku.
- A mi się zdaje, że ufoludki naprawdę istnieją, i że ty masz moją. – odpowiedział pokazując na walizkę, którą Remy trzymała w ręce.
- No w sumie tak, bo Chase miał twoją, a ja miałam Chase’a... Noo, a ty masz moją. – podsumowała Trzynastka, dalej stojąc w progu.
- Wiem. Zdążyłem zauważyć. Masz. – powiedział, podając jej bagaż i chowając niepostrzeżenie czarny stanik do kieszeni marynarki.
- House! Oddawaj to. – Remy wyciągnąła rękę, a Gregory niechętnie oddał górną część stroju kąpielowego. House odzyskał swoją walizkę, a Trzynastka wróciła do Foremana. Wszyscy bohaterowie oficjalnie rozpoczęli wakacje.
***
Pogoda cały czas dopisywała, ale House’owy odpoczynek przerwał w środku tygodnia niespodziewany telefon od Wilsona.
- Czego? – Gregory odebrał telefon i jak zwykle miło powitał telefonującego.
- Przepraszam, że przszkadzam w wypoczynku, ale DLACZEGO nie powiedziałeś mi, że wyjeżdżasz?! – James zapewne dowiedział się od Cuddy, że House leniuchuje na Karaibach podczas, gdy on ciężko pracuje.
- A dlaczego miałbym ci o tym mówić? Nie muszę ci się ze wszystkiego spowiadać. – Gregory wyraźnie zdziwiony pytaniem przyjaciela, odpowiedział po swojemu.
- Dobra. Może i masz rację, ale co robią tam Cameron, Chase, Foreman i Trzynastka? – zapytał tym razem łągodniej Wilson.
- A skąd mam to wiedzieć?! Pewnie mnie śledzili... To takie złe bestie są. – odparł House.
- Dobra, pogadamy jak wrócisz... – powiedział James, a House po prostu odłożył słuchawkę i powrócił do swoich spraw, akurat był bardzo zajęty piciem kolejnego drinka w hotelowym barze...
***
Tydzień dobiegał końca. Ostatniego wieczoru House wybierał się do hotelowego kasyna, które zresztą było połączone z wielką restauracją. Gdzie nie zagrał to praktycznie zawsze wygrywał. Natomiast Ramy i Erick oraz Robert z Allison wybrali się razem do restauracji, aby wymienić się wrażeniami z urlopu. W pomieszczeniu panował tłok, ale mimo to udało im się zająć stolik. Było bardzo elegancko jak na hotelową restaurację. Okna zasłaniały długie, czerwone zasłony, na stolikach położono jedwabne, również czerwone obrusy, a zastawa była bardzo zadbana i ładnie się prezentowała.
- Śmieszna była ta cała afera z walizkami. Ja to się bardzo zdziwiłam, gdy znalazłam rzeczy Chase’a w niby swoim bagażu. – zaśmiała się Trzynastka przerywając niezręczną ciszę.
- Taaa... Ciekawe jak zareagował House. – zastanawiał się przez chwilę Robert – Ale naprawdę trochę to było dziwaczne. I patrzcie House nawet się nie zorientował na lotnisku, że wziął twoją walizkę, a niby jest taki spostrzegawczy...
- Właśnie. Mnie też to zastanawia. Może znów bierze metadon... – Foreman dołączył do dyskusji zajadając się swoim daniem.
- Raczej wątpię. Przecież dalej kuleje, a przy metadonie w ogóle go nie bolało. Tak przynajmniej powiedział mi Wilson. – Allison odezwała się nieśmiało, po czym wróciła do sączenia soku pomarańczowego.
- Masz rację, ale nie mówmy już o Housie. Są o wiele ciekawsze tematy... Na przykład awaria windy przed wczoraj... Słyszeliście może? – Trzynastka przejęła inicjatywę i rozpoczęła dyskusję o windach, następnie o złym mechaniku oraz słabym oświetleniu. Wszyscy bawili się doskonale. Gregory, który siedział w kasynie oczywiście także świetnie się bawił. Zauważył całą czwórkę od razu, gdy wchodzili, lecz nie dał tego po sobie poznać. Po prostu nie miał ochoty na kolejną rozmowę.
- Para asów. – rzekł do osób grających z nim w pokera, po czym odsłonił dwie karty, które trzymał w ręce i zebrał kolejną z rzędu wygraną.
***
W niedzielę wszyscy ponownie spotkali się na lotnisku, odbyli krótką i nieciekawą rozmowę, a później wsiedli do samolotu i wrócili do normalnego życia w New Jersey. W poniedziałki PPTH pękało wszak od pacjentów, więc Gregory i jego zespół był zmuszony pracować w przychodni. Jednakże House w tym momencie nie znajdował się w przychodni, lecz w gabinecie swojej szefowej tocząc z nią bardzo ciekawą dyskuję...
- Masz coś dla mnie? – zapytał diagnosta mając na myśli oczywiście kolejny, ciekawy i niebanalny przypadek.
- Nie mam. Same rozbite kolana, katary i rozdmuchane przeziębienia... Wracaj do przychodni! Kiedy ty leniuchowałeś pacjenci mnożyli się jak mrówki. – Cuddy była zła, że pozwoliła całej piątce wyjechać na tydzień. Przynajmniej Wilson trochę jej pomagał. On ma przymus pomagania wszystkim jak to kiedyś podsumował House. Oczywiście wszyscy oprócz House’a pracowali w przychodni, gdyż rzeczywiście pacjentów było mnóstwo. A więc...
Morał z tej bajki jest krótki i niektórym znany – Nie szalejmy z urlopami, gdy pacjentów doleczamy.
FIK NR 2
- Możemy porozmawiać? – spytała swojego szefa Remy Hadley, powszechnie zwana Trzynastką, młoda i piękna lekarka pracująca w szpitalu Princeton-Placebro
- Jasne – odparł wspomniany szef, Gregory House – Tylko najpierw muszę rąbnąć laską w pewien czarny łeb – dodał, wymownie patrząc na kolejnego podwładnego, czarnoskórego Erica Foremana – Mówiłem, że to nie toczeń, ale ty się uparłeś. Pacjent ledwie przeżył.
Foreman, nie chcąc wysłuchiwać reprymendy, wyszedł z gabinetu
- Dobra, to o co chodzi?
- Chciałam prosić o trzy tygodnie urlopu
- Wczasy? Gdzie, jeśli można wiedzieć?
- Na Hawajach.
- W porządku – rzekł House wypełniając papiery. – Wprawdzie nie wiem, czy Taub, nasz oddziałowy wzór wierności małżeńskiej, będzie mógł się skupić na pracy, gdy cały czas będzie sobie wyobrażał ciebie w kostiumie kąpielowym, ale…
- Może i Taub chronicznie zdradza żonę, ale na mnie jakoś nigdy nie leciał. Poza tym, może po prostu przypisujesz mu własne fantazje?
- Uważasz mnie za tak płytkiego? –spytał, udając, że jest urażony – Ja wyobrażam sobie ciebie, Cameron i Cuddy. Bez kostiumów.
Kobieta prychnęła z poirytowania, i poszła w kierunku drzwi
- Aloha! I przywieź mi wieniec z kwiatów! – zawołał za nią Gregory
***
Podróż samolotem minęła spokojnie. Remy pokiwała głową z aprobatą, gdy zobaczyła hotel, w którym zarezerwowała pokój. Niestety, pierwsze wrażenie okazało się mylne. Gdy weszła do środka, usłyszała bowiem, jak recepcjonistka wręcza mężczyźnie w hawajskim kapeluszu klucz do pokoju, który sama zamawiała.
- Numer 187, zgodnie z rezerwacją. Miłego pobytu.
- Przepraszam – wtrąciła się - ale to ja rezerwowałam pokój 187, nie ten pan – wskazała na turystę, odwróconego do niej plecami. Ten przekręcił głowę w jej stronę. Oboje wybałuszyli oczy.
- Wilson?
- Trzynastka?
***
- Przepraszam państwa najmocniej, nastąpiła gigantyczna pomyłka – powiedział kierownik hotelu. Zarówno Trzynastka, jak i Wilson zapragnęli się z nim widzieć, nie mogąc zrozumieć, jakim cudem oboje zarezerwowali ten sam pokój – Ktoś, kto tu pracuje musiał popełnić błąd. Nie zauważył, że ten pokój jest zajęty, i wynajął go raz jeszcze.
- No i co mamy zrobić? – spytała kobieta – Sezon w pełni, wszystkie inne hotele pełne, gdzie jedno z nas ma spać? W windzie?
- Może jest rozwiązanie. Nie śmiałbym sugerować, ale pokój 187, mimo, że to „jedynka”, jest całkiem spory. Moglibyście państwo zamieszkać w nim razem, a zapłacicie tylko połowę ceny.
- Pan chyba żartuje!
- Może to nie taki zły pomysł – zaoponował Wilson –Będę spał na podłodze
- Z bólem serca, ale przyznaję, że chyba innego wyjścia nie ma…- westchnęła zrezygnowana.
***
- To się nazywa urlop – pomyślał Wilson, leżąc na dmuchanym materacu, który łagodnie unosił się na morzu. Wtem dobiegł go krzyk
- Uciekaj pan! Uciekaj!
Uniósł głowę. W jego stronę sunął ostry, trójkątny kształt.
- A niech to cholera! – zaklął – Rekin!
Nie zastanawiając się, skoczył do wody. Od brzegu dzielił go spory kawałek, ale wierzył, że zdąży przed drapieżnikiem. Płynął z pełna prędkością, nie oglądając się za siebie. Ostatkiem sił padł na piach.
- Ale wyglądasz – usłyszał znajomy głos – Tak się przestraszyć kawałka plastiku - powiedział House ubrany w kostium do nurkowania. Do pleców miał przyczepiony trójkąt imitujący płetwę rekina.
- Aaah! – krzyknął Wilson budząc się. Po chwili uświadomili sobie, że jest w hotelowym pokoju, który dzieli z Trzynastką, leży na podłodze i że właśnie miał koszmarny sen.
Kobieta podniosła się z łóżka
- Co się dzieje? Która godzina?
- Jeszcze wcześnie, śpij. Miałem koszmar.
***
- Kto z państwa ma ochotę poruszać się w rytm muzyki z dawnych lat? – zawołał członek orkiestry z knajpy stojącej nieopodal plaży – No, nie dajcie się prosić
- W ogóle nie mam pojęcia, jak w rytm takiego czegoś tańczyć - mruknęła Trzynastka, która wraz z Wilsonem przyszła do owej knajpy na kolację
- Jak? Bardzo łatwo – odparł onkolog
- To czemu nikt nie tańczy, skoro to takie proste?
- Ach tam, patrz, i ucz się – zawołał, wyskakując na środek parkietu – Charleston, szanowni państwo, Charleston! – krzyknął wykonując serię skomplikowanych ruchów
Ludzie, mniej lub bardziej udolnie spróbowali iść w jego ślady.
Trzynastka tymczasem podeszła do muzyka.
- Robicie tu karaoke?
- Nie, ale dla szanownej pani możemy zrobić wyjątek. Gdy tylko tamten pan się zmęczy, zmienię płytę, i będzie pani mogła spróbować. Zna pani coś Johnny’ego Casha?
***
- To był urlop – podsumowała Trzynastka pakując rzeczy – Zrobiłam mnóstwo świetnych rzeczy. Może przy śpiewaniu „San Quentin” trochę fałszowałam, ale moim akrobacjom na nartach wodnych nie da się niczego zarzucić.
- Tak, ja też świetnie się bawiłem. Choć skok na bungee mogłem sobie podarować – zaśmiał się Wilson
- Oj, nic się przecież takiego nie stało. Tylko sto dolarów grzywny za zanieczyszczenie chodnika…Z innej beczki: wracasz do domu, czy masz jeszcze jakieś plany?
- Zostało mi jeszcze kilka wolnych dni, więc chyba odwiedzę rodzinę. Tylko nie wygadaj się nikomu o hotelu, bo House się dowie. I nie będziemy mieli życia.
- Wiem, wiem.
***
- Aloha, Trzynastko – powiedział House, gdy kobieta stawiła się w pracy – Ładnie się opaliłaś, choć do poziomu czarności Foremana jeszcze ci trochę brakuje. Jak było?
- Całkiem fajnie.
- Odparłaś jakoś zdawkowo, więc chyba coś ukrywasz
- W moim kontrakcie nie było mowy o spowiadaniu się szefowi z wakacji.
- Teraz jestem pewien, że coś ukrywasz. Jak miał na imię? Och, przepraszam, miał lub miała. Zapomniałem o twoich, nazwijmy to, szerokich kryteriach wyboru.
- Jake - wypaliła
- Hm…Widzę tu pewne fonetyczne podobieństwo do imienia „James”, a tak się składa, że pewien znany mi onkolog o tym imieniu też wyjechał na urlop. I to nie informując najlepszego przyjaciela, dokąd.
- Bzdury gadasz. Nie byłam z Wilsonem. Po prostu zapytaj, dokąd pojechał, gdy już wróci.
- Miałem taki zamiar – rzekł, wychodząc. Przeszedł kilka kroków, i uśmiechnął się pod nosem.
- Gdybyś nie była razem z nim, skąd byś wiedziała, że jeszcze nie wrócił? Chciałaś mnie zrobić w trąbę, ale się pomyliłaś. Ot, wakacyjna pomyłka – pomyślał, wsiadając do windy.
FIK NR 3
Płomienie ogniska wzbijały się w powietrze niczym rozważny zwierz. Czaiły niepostrzeżenie, cofały, aby wkrótce znów wyskoczyć w górę i zaatakować powietrze. Niby bez pośpiechu lizały kawałki drewna, ale potajemnie próbowały spalić je doszczętnie, pozostawiając zwęglone kawałki. Pożerały najmniejszą gałązkę, nie biorąc jeńców.
Skupione na szalonym tańcu ledwo oświetlały brzeg jeziora. Najmniejszy odgłos odbijał się od niczym nie zmąconej powierzchni wody, przemykając nad jej powierzchnią w dalsze zakątki zbiornika. Dumny rechot żab niósł się po całej okolicy wraz ze świdrującymi odgłosami świerszczy tworzyły swoistą harmonię. Przez całą noc grały dla niemej publiczności, nie oczekując nawet oklasków, aby nad ranem znów pogrążyć się w milczeniu. Każdego wieczoru repertuar był inny. Spokojne pohukiwania sowy wprawiały jednocześnie w zaniepokojenie i melancholię. Poruszane delikatnym zefirem liście drzew szumiały przyjemnie, pieszcząc każdy zmysł i wprowadzając w przyjemny stan ukojenia.
Nagłe poruszenie trawy w pobliżu sprawiło, że całe towarzystwo podskoczyło na swych miejscach. Niepewne spojrzenia natychmiast skupiły się na podejrzanej przestrzeni… z której po chwili wydreptała szara mysz. Popatrzyli po sobie, a po chwili dało się słyszeć śmiech. Dwie osoby roześmiały się serdecznie, a na twarzy trzeciej zagościł kpiarski uśmieszek.
- Nie sądziłem, że przyjdzie mi trzymać pieczę nad takimi wrażliwcami – odezwał się nieco szorstki, męski głos, wyraźnie rozbawiony sytuacją.
- Chciałabym zauważyć, że ty też się wzdrygnąłeś, pseudo-bohaterze – sparowała uszczypliwość jedna z postaci. – Z resztą nie wiadomo, co może się czaić za naszymi plecami. W końcu jesteśmy sami w ciemnym lesie.
- Oh, Cuddy. Czy ty uważasz, że wszystko, co się rusza, chce cię od razu zgwałcić? Trochę skromności!
- I mówi to ten, który uważa się za nieomylnego geniusza.
- A mylę się? – zapytał niewinnie z błyskiem w oku. Odwróciła w jego kierunku wzrok, mrużąc powieki.
- W tej kwestii bardziej niż podejrzewasz – odparła z satysfakcją. Mierzyli się wzrokiem. Ich oświetlone niewielkim płomieniem postacie przypominały walczące ze sobą lwy. Spoglądali sobie w głębie oczu, próbując znaleźć w nich słabą stronę przeciwnika czy wahanie. Prowokacyjne uśmieszki zachęcały drugą stronę, aby jako pierwsza zaatakowała. Nawet najmniejsze mięśnie ich ciał były napięte. Chociaż minimalny ruch zdawał się czynnością o kolosalnym znaczeniu. Kto ma pozycję alfa, kto tak naprawdę dzierży władzę, kogo wszystkie cechy sprawiają, że otoczenie darzy go głębokim szacunkiem.
- Mam ochotę na piwo – odezwał się trzeci głos, należący do mężczyzny. Natychmiast uwaga pozostałej dwójki przeniosła się na markotnego kompana.
- Wilson, ty zawsze masz ochotę na piwo! – prychnął niezadowolony niebieskooki brunet. – Alkohol, seks i chorzy na raka pacjenci to twoje święta trójca. Ale mimo wszystko tym razem zgodzę się z tobą. Czas jakoś uczcić ostatni dzień urlopu. Czyż nie, pani dziekan?
W tym momencie zwrócił się do ubranej w czerwony sweter kobiety. Po chwili zastanowienia westchnęła ciężko i kiwnęła potakująco głową, wprawiając w najwyższy stan zadowolenia pozostałą część tria.
Chwilę potem podążali wzdłuż jednopasmowej, asfaltowej jezdni, co jakiś czas usianej potrąconymi kotami czy przejechanymi płazami. Żwirowane podłoże przyjemnie trzeszczało pod stopami, a znajdujące się obok długie pole pszenicy uginało się pod wpływem mocniejszych powiewów wiatru. Z rzadka czas przejeżdżał obok nich niespiesznie jakiś samochód. Jak skradające się zwierzę najpierw do uszu docierał pomruk silnika, aby następnie ujawnić się świecącymi ślepiami – długimi światłami. Mijały ich kolejno, nie zwracając większej uwagi. Najwidoczniej troje szwędających się po nocach ludzi nie należał do rzadkich widoków w tej okolicy.
Podczas gdy Wilson i Cuddy pogrążali się w przyjacielskiej pogawędce, ich towarzysz zacięcie milczał. Widać było, że nad czymś intensywnie myśli, marszcząc brwi i lekko podgryzając dolną wargę. Zastanawiał się nad tym, co zamierzał zrobić. Zdecydowanie jego plan nie należał do przyzwoitych, ale za to nikt nie mógł zarzucić mu braku oryginalności. Wiedział, że narusza prawo, a w dodatku zrobi coś wbrew woli drugiej osoby. Chyba podchodziło to pod punkt napaści, a nawet próby zabójstwa. Nic na to poradził. Dawno nie targały nim tak sprzeczne uczucia jak tego wieczoru. Czy był aż tak zdesperowany, żeby zniżyć się do tego typu rozwiązań? Uwielbiał zagadki, lecz tylko wtedy, kiedy miał możliwość ich rozwiązania i przede wszystkim otrzymywał pewną odpowiedź. Tym razem żaden dozwolony sposób nie zaspokajał jego ciekawości. Po prostu musiał! Bez względu na konsekwencje czy prawo karne. Ta kobieta sprawiała, że wariował. Pod względem psychicznym i fizycznym. Podniecała go, kusiła. Stanowiła tajemnicę, nęcący skarbiec, do którego jedyny pasujący klucz krył się gdzieś pomiędzy zdaniami i ledwo dostrzegalnymi reakcjami. Pragnął posiąść tę słodką wiedzę, którą tak skrzętnie chroniła przed innymi. Chciał stać się współposiadaczem słodkiego sekretu, spędzającego mu sen z powiek. Prawdopodobnie zabije go za to. Jej złość nabierze większej siły niż bomba atomowa. Rozniesie wszystko, co napotka na swojej drodze z nim w roli głównej. Rozszarpie na miejscu lub podda go bolesnym torturom, żeby słuchać jego błagań o szybkie skrócenie męczarni. Będzie pławić się w jego łzach i cierpieniu. Aż poczuł gęsią skórkę na karku. Gotuje się na coś, co wywoła niekorzystną reakcję łańcuchową. Czy prawda miała aż tak duże znaczenie?
- House? – ocknął się z zamyślenia, wlepiając w rozmówcę zamglony błękit źrenic.
- Mmm? – mruknął pytająco.
- Co powiesz na tamten bar? – szatyn wskazał głową na połyskujący neon z napisem „Ciepła grota Margaret”.
- Nazwa intrygująca – powiedział powoli, z zadowoleniem obserwując zażenowanie przyjaciela. – No dobra. Nie sądzę, żeby w promieniu najbliższych 50 kilometrów znajdował się inny. Najwyżej będziesz musiał się zadowolić, Wilson, kiepskim Budweiserem.
Krocząc wyłożoną kostką drogą, dokonał jeszcze krótkiej analizy zamiarów. Podczas czterech dni, kiedy przebywał z nią prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę, między nimi wisiało coś, co go jednocześnie irytowało i przyciągało. W tych momentach, kiedy zostawali sami, kiedy nie grali w swoje gierki, rozkoszując się milczeniem, w powietrzu wisiała mieszanina zakłopotania i, mógłby przysiąc, że pożądania. Uwielbiał wyobrażać sobie, jak swoimi szorstkimi dłońmi dotyka każdego fragmentu jej ciała, a ona poddaje się mu, zdana na jego łaskę. I gdy właśnie nie było nikogo oprócz nich, coś w środku niego rwało się, aby urzeczywistnić fantazje. Nie spodziewał się, że tak bardzo pożałuje tego wyjazdu. Sądził, że przecież poradzi sobie z palącym pragnieniem, codziennie towarzyszącym mu w szpitalu w chwilach, kiedy kołysała mu przed nosem tym swoim jędrnym tyłkiem. Tymczasem z minuty na minutę kumulowała się w nim chęć działania, rozsadzając go od środka. Czekał na odpowiedni moment, żeby zrealizować swój plan, ale sprzyjającej okazji jak na złość nie mógł wyczekać. Wszędzie napataczał się wścibski nos onkologa, a i sama administratorka przecież zachowywała czujność. Ma teraz ostatnią szansę. Unum post alterum. Zatrzymał się przed brązowymi drzwiami, biorąc głęboki oddech. Vestiga me tarrent.
Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, przekraczając próg, to piłkarzyki. Wymienili z Wilsonem porozumiewawcze spojrzenia, a na ich twarzach zawitały szerokie od ucha do ucha uśmiechy.
- Chyba nie zamierzacie teraz grać? – zapytała zaskoczona Cuddy, dostrzegając ich rozanielone miny.
- Ależ skąd! Zajmij tylko jakiś stolik, zamów coś dla nas, a my obejrzymy sobie to cacuszko – rzucił w jej stronę, oddalając się już z Wilsonem w wiadomą stronę.
Automat, jak na taki typ lokalu, wyglądał wyjątkową przyzwoicie. Chyba niedawno co zakupione urządzenie aż prosiło się, żeby wrzucić te marne dwa dolce i zażyć dziecięcej przyjemności.
- Masz drobniaki? – odezwał się onkolog, przetrząsając własne kieszenie – Ja mam same banknoty.
House rzucił mu pełne politowania spojrzenie.
- Czy naprawdę znasz mnie aż tak mało, żeby zadawać tego typu retoryczne pytania?
Przyjaciel zrobił kwaśną minę i odezwał się zmęczonym głosem:
- Fakt. Przecież ty nigdy nie masz pieniędzy, kiedy trzeba płacić.
- Wyżebrz od Cuddy, bo ja nie mogę – powiedział diagnosta, wskazując na samotnie popijającą wodę administratorkę.
- A to dlaczego? Czyżby zakłopotanie, w które wprawia cię bycie z nią sam na sam, nie pozwalało ci na to? – Za niewinny wyraz twarzy przyjaciela, pod którym bezsprzecznie kryła się wyraźna aluzja, był gotów zdzielić go laską.
- Nie, idioto. Jak trafnie zauważyłeś, nigdy nie mam pieniędzy i po prostu ostatnim razem nie miałem jej jak zapłacić za numerek. Dlatego teraz patrzy na mnie wzrokiem pełnym zawiści.
- A ja myślałem, że wzrokiem pt. „Bardzo cię lubię” alias „Mam na ciebie chrapkę” – mężczyzna wydawał się bawić w najlepsze. Wbite w niego niebieskie oczy zdawały się go grzebać żywcem.
- Za to twój za moment będzie wyrażał „Proszę o zapomogę dla biednego kaleki”, jeśli w ciągu najbliższych dziesięciu sekund się stąd nie ruszysz.
- Dobra, dobra – ustąpił, odchodząc z ogromnym zadowoleniem.
Nim Wilson powrócił, pub zdążył zapełnić tłum młodych ludzi. Mieszanka wszystkich subkultur tchnęła życia w staromodny wystrój wnętrza. Wkrótce w powietrzu zawisła słodka woń alkoholu zmieszana z duszącym dymem papierosowym. Atmosfera, przepełniona gwarem rozmów, zdawała się cięższa. Odgłos uderzanych o siebie szklanek, trafiających w tarczę rzutek, stawianych na drewnianych blatach stolików kufli, przesuwanych krzeseł, na okrągło otwieranych drzwi – wszystko to nadało odpowiedniego klimatu. Rubaszne śmiechy młodych mężczyzn i piskliwe chichoty towarzyszących im dziewczyn przywodziły wspomnienia starych czasów młodości. Nigdy nie czuł się jak stary pryk, używając życia w najbardziej beztroski sposób, jaki istniał. Tak naprawdę dopiero w tym momencie, kiedy zobaczył roześmiane twarze nastolatków, ich lekkość w poruszaniu się, zupełny brak ograniczeń i zachwyt krótkimi chwilami szaleństwa, przypomniał mu się bagaż lat, który co dzień nosił na swym karku. Nagle jego ciało ogarnęło zmęczenie tym wszystkim. Ból w nodze, który podczas całego urlopu stał się marginalnym problemem, jak kapryśna dziewczynka tupiąca nogą, mścił się za nieodpowiednią ilość uwagi. Diagnosta oderwał się od piłkarzyków, opierając się o pobliski filar i oddychając głęboko. Prawa dłoń wręcz automatycznie zaczęła intensywnie rozmasowywać udo, a z jego ust wydobył się cichy syk. Na czole pojawiły się kropelki potu, przez gulę w gardle z trudnością przełknął ślinę.
- House, wszystko gra? – zatroskał się James.
Spod uchylonych powiek diagnosta wbił w niego rozgorączkowane spojrzenie.
- Ta – mruknął krótko po pięciu minutach, kuśtykając w stronę ich stolika. Przepchnięcie przez stado rozwrzeszczanych dzieciaków okazało się trudniejsze niż spodziewał. W końcu dopadł upragnionej odrobiny przestrzeni, z ulgą rzucając się na siedzenie. Dopiero wtedy dostrzegał wbite w niego szare oczy Cuddy.
- Musisz się tak gapić? – warknął ostro, wciąż trzymając się za udo. Żadnej odpowiedzi, tylko przeszywający na wskroś wzrok. Poczuł się nieswojo, nie wiedząc, o co chodzi.
- Chodź - szepnęła, biorąc go za rękę. Zdezorientowany dał się poprowadzić. Zobaczył, że kierują się w stronę toalety.
- Co? Chcesz mi zrobić loda? – burknął grubiańsko, ale zignorowała to.
Weszli do toalety, a ona zamknęła za nimi drzwi. Ledwo mieścili się oboje w malutkim pomieszczeniu. Nim zdążył rzucić kolejny komentarz, rozkazała zdecydowanym tonem :
- Opuść spodnie.
Bez mrugnięcia okiem zrobił to, co kazała. Następnie powiedziała, żeby usiadł na toalecie. Na szczęścia nie była brudna, tylko chłodna powierzchnia deski klozetowej dawała uczucie dyskomfortu. Cuddy uklękła przed nim. Jego oczy chyba jeszcze nigdy nie udały się na tak odległą wędrówkę od oczodołów.
- Co zamierzasz zrobić? – zdołał tylko wydusić z siebie ledwo słyszalne zdanie.
Wciąż wbijając w niego wzrok, powoli położyła dłonie na oszpeconym blizną fragmencie ciała. Wstrzymał oddech. Zaczęła ostrożnie, z wyczuciem masować jego udo. Na początku poczuł ostry ból, ale potem jego napięte mięsnie powoli zaczęły się rozluźniać. Jej długie, smukłe palce ugniatały rozpalone miejsce, sprawiając, że odprężył się. Przez jakieś dziesięć minut sprawne ręce kobiety pomogły mu poczuć ulgę. Jedwabiste skóra przyjemnie jakby dotykała jego ośrodka bólu, uciszając szalejący w jego głowie krzyk cierpienia. Kiedy skończyła, zorientował się, że przez cały ten czas miał zamknięte powieki. Jego umysł zbombardowało milion myśli, okrytych błogą opoką ukojenia. Wciąż uparcie milcząc, kobieta wstała, utkwiwszy wzrok w podłodze. Wstał, podciągnął spodnie i zapiął rozporek, bojąc się przerwać ciszę jakby był to najważniejszej wagi pakt pokojowy. Wyszli z łazienki, starając się nie zwracać większej uwagi. Podczas krótkiego maratonu z metą w postaci stolika, zdołał szybko przeanalizować miniony kwadrans. Poszła z nim do toalety i wymasowała mu nogę. Tak po prostu. Ignorując jego obleśną uwagę i nawet nie odzywając się. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy zrobiła dla niego coś wyjątkowego. Coś, co wytworzyło aurę intymności. W dodatku pozwolił jej na to – zaopiekować się swoim kalectwem, którego tak się wstydził. Po czymś takim ma uważać, że między nimi istnieją tylko przyjacielskie relacje?
Gdy tylko usiedli na swoich miejscach, zmusił ją, by popatrzyła w końcu na niego.
- Dlaczego to zrobiłaś? – Krępujące pytanie zwisło w powietrzu jak szczypiący gaz, który drażnił spojówki.
- Widziałam, że cierpiałeś – powiedziała niepewnym głosem – było mi cię żal.
Dopiero po chwili zorientowała się, jak to zabrzmiało, ale nie zdążyła sprostować odpowiedzi. Po ostatnim słowie jego niebieskie oczy przybrały dawny, chłodny wyraz, ten, który mroził krew w żyłach. Wziął swoje piwo i bez słowa wyszedł.
Stara weranda okazała się odpowiednim miejscem. Rześkie, mroźne powietrze od razu uzmysłowiło mu, że zapomniał płaszcza, ale ani myślał po niego wracać. Żeby natknąć się na nią i przypomnieć sobie, że do tego, co zrobiła, popchnęła ją litość? Wolał dostać zapalenia płuc. Przynajmniej ono traktowało go jak każdego innego człowieka, a nie niepełnosprawnego z laską. Dał zwieść się jej obojętnej minie, nie wyczuwając pod tą maską poczucia winy. Z resztą co innego mogło sprawić, że pomogła mu? Wyższe uczucie? Prychnął pod nosem. „Człowiek jest zły, ale lubi dobroć w innych”. I jego dotyczyła ta prawda. Próbował doszukiwać się jakiegoś znaku, że ona coś do niego czuje, tymczasem może nie istniało nic takiego, a on wymyślił sobie naiwną historyjkę.
Wmawiał sobie, jak idiotycznie postępuje, a jednocześnie jakaś część niego kazała mu nie porzucać planu. Przecież każda teza musi mieć jakieś podstawy do zaistnienia. Nie ubzdurał sobie wyzywających bluzek, inteligentnych kłótni czy ukrytych uśmiechów. Każdego innego pracownika szpitala traktowała jak jędzowata szefowa. Chodziła przed nimi napuszona jak paw, rozstawiając wszystkich po kątach. Demonstrowała swoją władzę i bez wyrzutów sumienia wykorzystywała swoje stanowisko. Tak, w interesach zachowywała się jak bezwzględna zołza. Osiągała upragnione cele, manipulowała nic sobie z tego nie zdającą Radą i siała wśród personelu prawdziwy postrach. Jedynie jego skromna część miała okazję zobaczyć jej ludzką twarz. Liczba osób, które przekonały się o jej prawdziwej osobowości, jednak zdecydowanie nie mogła równać się z tą, która wskazywała ilość wrogów Cuddy. Mnóstwo osób życzyło jej, aby pewnego razu ktoś zepchnął ją z administracyjnego stołka. Niczym lew kroczyła po korytarzach PPTH, rycząc wściekle. Jak tyran decydowała, kogo spotka nagroda, a kogo zasłużona kara. Na najmniejszym oddziale czaił się jej szpieg, gotów dostarczać swojej zwierzchniczce gorących informacji.
A on? Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek tak naprawdę traktowała go jak resztę. Zawsze jej pyskował, nigdy bezmyślnie nie wykonywał jej poleceń, robił jej bezczelne psikusy, szerzył o niej kompromitujące plotki, nachodził ją w jej własnym mieszkaniu, ubliżał jej, nie respektował przepisów, bawił się z nią w kotka i myszkę oraz kilkadziesiąt innych przewinień z jego strony. Gdyby rzeczywiście chciała utemperować jego ego, chcąc nie chcąc, musiałby się jej podporządkować. W zamian od niepojętych czasów prowadzili specyficzną grę, której zasady ustalali w miarę jej upływania.
Włożył rękę do kieszeni spodni, ściskając w dłoni szukany przedmiot. Jeśli nie spróbuje, wciąż nie uzyska odpowiedzi i po jakimś czasie pytanie znów będzie go męczyć. Podniósł głowę, wpatrując się w najjaśniejszą gwiazdkę. Jeśli to się uda, nazwie ją „Perwersyjne Zło w Najczystszej Postaci”.
Kiedy wrócił, przyjemne ciepło ogrzało jego zziębnięty organizm. Stolik, przy którym ostatnio zostawił Lisę, był pusty. Jedynie stała na nim do połowy pełna szklanka z wodą i nawet nieruszane piwo Wilsona. Mógł się domyślić tego drugiego, widząc, jak tamten zaangażował się w rozmowę z jakimś emo wybrykiem natury. James to czasami miał gust.
Szukał wzrokiem Cuddy wśród tańczących i w końcu dostrzegł krwistą czerwień wiadomejczęści garderoby. Kuśtykając w stronę tłumu, przygotowywał do użycia ściśniętej nerwowo strzykawki. Nim się obejrzy, szybko załatwi sprawę i wkrótce potem dowie się nurtujących go rzeczy. W końcu dojrzał znajomą, kształtną pupę i niewiele myśląc, wbił w nią dzierżony w dłoni przedmiot. Czym prędzej zaaplikował lek, po czym wyciągnął element szpitalnego wyposażenia, włożył na igłę kapturek i ukrył swojego małego współspiskowca. Już miał się tryumfalnie uśmiechnąć, gdy zobaczył nikogo innego jak… wychodzącą z łazienki Lisę Cuddy we własnej osobie! Bezwiednie rozdziawił usta, mrugając nerwowo oczami. Przecież nie rozmnożyła się przez pączkowanie! Odwrócił się w stronę, gdzie przed chwilą rzekomo wstrzyknął kobiecie ‘serum prawdy’ – wraz z nieokreślonej płci osobnikiem, W ZARZUCONYM NA RAMIONA CZERWONYM SWETRZE ADMINISTRATORKI PLĄSAŁ SOBIE NIEWINNIE WILSON! ! ! House stał jak wryty, obserwując się umizgującego do ‘czegoś’ przyjaciela, niezdolny do jakiejkolwiek czynności. ON pomyślał, że tyłek JEGO PRZYJACIELA należy do KOBIETY! Ba! Tej, która każdego dnia podniecała go bardziej niż każda inna. Chyba w całym swoim życiu nie czuł się tak gigantycznym głupcem. Stwierdził, że siedzenie Wilsona jest ‘kształtne’ – poczuł współczucie do samego siebie. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że nikt oprócz niego samego nie wiedział o feralnej wpadce. Gdyby onkolog jakimś sposobem jednak posiadł tę wiedzę, to następujące po tym wydarzenia można by uznać za równe Apokalipsie. House do końca życia nie zapomni tego wieczoru, a już nocy na pewno. Wyobrażał sobie, jak przez ni to sen ni to jawę James przyznaje się do najbardziej żenujących porażek i poniżających faktów w swoim życiu. Nie oszczędzi mu żadnej tajemnicy, torturując go nieistotnymi banałami. Opcja spędzonej na dworze nocy nie wydawała się wcale taka abstrakcyjna.
Druga kwestia – stracił szansę na poznanie rozwiązania. Zaprzepaścił okazję do ostatecznego uzyskania odpowiedzi, czy Cuddy coś do niego czuje czy nie. Już nigdy nie dowie się, jakie są jej prawdziwe myśli, nie zdoła zaspokoić trawiącej go od środka ciekawości. „Nieszczęsna dupa Wilsona!” – zaklął pod nosem, podchodząc do lady.
- Wódki – mruknął bezpardonowo do barmana. Miał taką ochotę się upić, ale za jakieś pół godziny James zacznie chwiać się na nogach, a Lisie może nie brakuje siły, ale dociągnięcie do namiotu dwóch, rosłych facetów to dla niej zdecydowanie za duży ciężar.
- Daj jeszcze podwójną szkocką – westchnął zrezygnowany. – A tamtej babce siedzącej samotnie przy stoliku podaj Krwawą Mary.
Już nie musi być trzeźwa.
Po tym, jak onkolog padł półprzytomny na podłogę, Cuddy i House postanowili, że trzeba wracać. Zarzucili sobie na szyje ramiona Jamesa i wolnym krokiem wyszli z lokalu. Świeże powietrze natychmiast wyrwało ich z lekkiego otumanienia. Przesuwali się niby cienie, idąc poboczem pod gwieździstym niebem. Zmrok pożerał wszystko do tego stopnia, że musieli bardzo uważać, aby nie potknąć się o coś i upaść. Nawet owady przestały tak głośno manifestować swoją obecność, nadając panującej atmosferze jeszcze większej tajemniczości. Odgłosy stawianych kroków i ich ciężkie oddechy zdawały się jako jedyne mącić melancholijną ciszę.
Co jakiś czas nad głowami przyjaciół przelatywał nietoperz czy inny nocny łowca. Wiszące gwiazdy migotały porozumiewawczo, obserwując ich mozolną próbę utrzymywania równowagi. Tylko księżyc wydawał się być niewzruszony ich poczynaniami. Świecił niestrudzenie, samolubnie wkładając całą energię w wytworzenie jak najjaśniejszego blasku. Na bezchmurnym sklepieniu pełnił rolę mądrego strażnika, który pilnuje porządków wśród niesfornych gwiazdek. Rozkazywał im układać się w konstelacje, od czasu do czasu wypraszając nieposłuszne osobniki z wykwintnego towarzystwa. Wtedy niebo przecinała zapierająca dech w piersiach piękna, spadająca gwiazda.
Wilson z trudem poruszał nogami, bełkocząc spod zwieszonej głowy jakieś historie. Między innymi wyżalił się, że spotkana w pubie osoba okazała się być mężczyzną. Otóż po dłuższej pogawędce, odkryciu wspólnych zainteresowań i romantycznym tańcu, Jake wyrzucił z siebie swoje szokowanie faktem, że jego rozmówca jest homoseksualistą, twierdząc, że wyglądał bardziej na transwestytę zainteresowanego kobietami. Następnie podłamany nietrafioną znajomością onkolog spróbował szczęścia z jedną kelnerek o jakże firmowym imieniu Margaret. Hojnie obdarzona przez naturę wyraźnymi wypukłościami w oczywistych miejscach, z początku nie zwracała na niego uwagi do momentu, kiedy ‘nieopatrznie’ upadł mu dwudziestodolarowy banknot. Łaskawie zgodziła się na drinka. Niestety właśnie kiedy zaczęli się dogadywać w kwestii środków czystości, szatyn zaliczył bliskie spotkanie z podłogą.
Przynajmniej mniej więcej tyle można było zrozumieć z jego niewyraźnego sposobu mówienia.
- Wilson, zamknij się w końcu – próbował uciszyć kolegę House, kiedy mężczyzna uraczył ich faktem, jakoby w liceum zmoczył pościel.
- Co on pił? Przecież nawet nie tknął piwa? – zastanawiała się Lisa.
Diagnosta rzucił jej krótkie spojrzenie.
- Jako duży chłopiec nie musi ciebie pytań o pozwolenie. Nie każdemu musisz matkować, chcąc zaspokoić swój instynkt wychowawczy – odparł uszczypliwie.
- O dziwo, nawet ty się tak nie wstawiłeś – kontynuowała uparcie.
- A może nie jestem taki zły jak sądzisz? – spytał tajemniczym głosem.
- W kwestii picia owszem, jesteś. Bądź co bądź, ale należysz do grona najbardziej rozpitych ludzi, z jakimi utrzymuję kontakty – uśmiechnęła się zadziornie.
Krępująca cisza zalegała między nimi, mącąc przepływ ich myśli.
- Dzięki za tamto w łazience… - odezwał się nieco zażenowany House. Popatrzyła na niego bystrym wzrokiem.
- To nie miało wtedy tak zabrzmieć, chodziło mi.. – zaczęła się tłumaczyć, ale przerwał jej pewnym, zaskakująco łagodnym głosem.
- Wiem.
Na chwilę ich spojrzenia spotkały się. Widział w jej źrenicach zrozumienie i jakby kumulację wszystkich pozytywnych uczuć. Poczuł w środku przyjemne ciepło i zrobiło mu się raźniej.
Chwilę potem wynurzył się z namiotu, już bez ledwie przytomnego przyjaciela na plecach. House i Cuddy stali naprzeciwko siebie, złączeni milczeniem. Znów brakło my słów. Patrzył tylko w jej oczy, w których gdzieś tam głęboko tkwiła nadzieja, że tym razem nie odejdzie jak podczas pozostałych ich wspólnych wieczorów. Zachowywał się wtedy jak tchórz, wiedząc, że wiszące w powietrzu napięcie w pewnym momencie popchnie ich do czegoś głupiego. W życiu wielokrotnie pozwalał sobie na błędy, ale do niektórych nie mógł dopuścić. Takie jak na przykład seks z Cuddy na wspólnym urlopie.
- Zasnął? – odezwała się jako pierwsza.
- Szybciej niż powiedziałbym „Wilson, jesteś idiotą”. – Uśmiechnął się szeroko. Wyczuwając, że lista tematów do rozmowy dramatycznie się skraca, dorzucił szybko:
- Masz ochotę na spacer, posiedzieć… czy coś? – spytał jednym tchem.
Nawet nie wydała się zaskoczona, kiedy dotarł do niej sens tych słów. Właśnie Gregory House zaproponował jej jakąś bliższą formę kontaktu. Zrobił coś, przed czym ostatnio tak gwałtownie próbował uciekać. Z jej twarzy wyczytał, jak przez moment walczy sama ze sobą, niezdolna do podjęcia pewnej decyzji.
- Myślę, że jestem trochę zmęczona i mam ogromną ochotę na rozsądną dawkę snu. Chyba tego wieczoru zużyliśmy więcej energii niż podczas całego wyjazdu. – W miarę mówienia błysk w jego oczach przygasał. Smak zawodu nieprzyjemnie osiadł na jego języku, jednocześnie paląc jego męską dumę. – Nie masz nic przeciwko, abym poszła spać?
Mimo wszystko w jej głośnie zabrzmiała nuta nadziei, że wykaże odrobinę zrozumienia i jej wybaczy.
- Skądże – odparł szorstkim głosem. – Dobranoc.
Odwrócił się i w ciszy zniknął w swoim namiocie. Do jego uszu doszło tylko ciche westchnięcie, które chwilę potem zagłuszył, zasuwając zamek. Zdjął T-shirt, w zamian zakładając na biały podkoszulek ciepłą, granatową bluzę. Zmienił jeansy na spodnie od pidżamy i, uważając na nogę, ostrożnie wszedł do śpiwora. Spojrzał w stronę przyjaciela, który lekko rozpromieniony, mamrotał coś pod nosem. Diagnosta włożył zatyczki do uszu, obrócił się na plecy, położył pod głowę skrzyżowane ręce i utkwił wzrok w ciemnozielonym wnętrzu namiotu. Przymknął powieki i wdychając głęboko powietrze, rozkoszował się zapachem poszycia leśnego, mokrej trawy i suchych igieł.
Rozpierała go wściekłość. Złożył jej propozycję, która wiele go kosztowała, a ona odmówiła! W dodatku wykręcając się znużeniem. Nie obiecywał sobie wiele, właściwie wiedział, że odmówi, ale cicha wiara w inny obrót zdarzeń i w skutek tego zawód, napawały go złością. Czuł, jak gromadzą się w nim emocje, gotowe wybuchnąć. Nosiło go, a on leżał w ciasnym śpiworze. Atomy pogrążone w szaleńczym ruchu odbijały się od siebie i wściekłe próbowały znaleźć sobie więcej przestrzeni. Zamknął mocno oczy, chcąc pozbyć się pragnienia natychmiastowego wyładowania energii. Spróbuje się wyciszyć, bo przecież nie zacznie skakać po podwórku nad jeziorem o pierwszej w nocy jak obłąkana małpa.
Po dwóch godzinach wciąż nie mógł zasnąć. Co chwila zmieniał pozycję, choć na moment starając się zażyć snu. Nic. Najmniejsze skrzypnięcie materaca, pohukiwanie sowy czy bicie własnego serca wprawiało go w zirytowanie najwyższej stopnia. Rozsadzało go od środka tak bardzo, że nawet zdjął bluzę, bo zrobiło mu się za gorąco. W dodatku ogarnęła go nieodparta pokusa zobaczenia jej. Teraz. Nago. I dotknąć choć jednej z jej pełnych piersi czy bladoróżowych pośladków. Próbował opanować swoją zachciankę, ale im większe wkładał w to starania, tym bardziej czuł, że dłużej nie wytrzyma. Jedynym, co mogło go zatrzymać, to przeczucie, że jak teraz do niej pójdzie, z pewnością oberwie słownie, a kto wie, czy również nie fizycznie. Ale tylko na moment ta myśl ostudziła jego zamiary. W końcu poddając się rozpalającemu kaprysowi, wygramolił się nieporadnie z namiotu. Od razu wilgotne źdźbła trawy zaalarmowały jego bosym stopom niezbyt wysoką temperaturę. Na pewno zachoruje, ale czy to miało jakieś znaczenie? Z wysoka wciąż świeciła jasno niezapomniana gwiazda, przechrzszczona na „Kształtny pośladek Wilsona”. Poświata księżyca pomogła mu dostrzec upragniony obiekt, położony zaledwie parę metrów od rozłożystej sosny. Czmychnął w znanym kierunku jak skradający się przestępca. Po chwili wymacał dłońmi suwak. Jak najciszej uporał się z suwakiem, próbując zagłuszyć w głowie głośny odgłos tłukącego się w jego piersi serca. Uniósł materiał, szukając wiadomej osoby. Leżała tam owinięta szczelnie kocem, wciśnięta w lewą część namiotu. Położona tyłem do prowizorycznej ściany wydawała się spać w najlepsze. Cholera. Czyli tak czy siak go zauważy. Jeśli, o zgrozo, choć na chwilę otworzy oczy, pierwszym, co zobaczy, będzie on. Mimo tego bezszelestnie wkradł się do środka, zamknął za sobą otwór i położył na plecach, wlepiając wzrok w kremowo-biały ‘sufit’. Bał się wykonać jakikolwiek ruch, obawiając się, że zbudzi Śpiącą G(ł)odzillę. Nawet oddychanie stało się ryzykiem, że roztrzęsiona wściekłością Cuddy utłucze go plastykowym widelcem i zapakuje kawałki jego ciała do foliowego opakowania spożywczego.
W pewnym momencie przebudziła się. Ni stąd ni z owąd ziewnęła i zamglonym spojrzeniem zlustrowała jego osobę.
- Co ty tu robisz? – spytała zaspanym głosem. Gdyby on sam wiedział?
- Wilson chrapał – zełgał szybko, jakby taka wymówka była dobrym pretekstem do nachodzenia kobiety w środku nocy. Próbował opanować narastającą w nim panikę, zastanawiając się, co go teraz czeka.
- Aha – odparła krótko i przewróciła się na drugi bok, przyjmując pozycję embrionalną.
Razem z lawiną zaskoczenia, zatliła się w nim mała iskierka radości. Oczekiwał ucieczki przed goniącą go z toporem Lisą, a ona tylko rzuciła „aha” i przewróciła się. Miał ochotę roześmiać się, żeby całe dotąd narastające w nim napięcie w końcu znalazło ujście, ale zdobył się jedynie na szeroki uśmiech.
Jednak łut szczęścia nie zmienił faktu, że było mu przeraźliwie zimno. Cały dygotał, a czucie w stopach stało się minioną przed wieloma laty epoką. Przeklinał swoją głupotę, kiedy ściągnął bluzę i co gorsza nie zabrał jej na nocną eskapadę. Zastanawiał się, czy może warto nie spróbować wydębić od kobiety chociaż skrawka koca, ale uznał, że nawet jak na niego takie zagranie jest zbyt bezczelne.
Więc leżał nieruchomo, próbując opanować szczękanie zębów. Miniony kwadrans okazał się dłuższy niż niejedna godzina w przychodzi. Nie mógł dłużej wytrzymać takich tortur. Przesunął się bliżej Cuddy, żeby ją zbudzić. Już miał się odezwać, kiedy ona nagle ponownie odwróciła się na lewą stronę, a ponieważ przecież znajdował się tuż obok niej, po prostu położyła się nim! Zadowolona, beztrosko położyła głowę na jego klatce piersiowej, układając prawą dłoń na wolnej części jego torsu. Z kolei reszta ciała niczym posmarowana klejem ciasno przylegała do jego boku. Smukła, kobieca noga powędrowała nad jego biodrem, a jej ciepłe stopy grzały jego wyziębione kończyny. W takiej oto pozie leżał sobie z obiektem swoich fantazji, od czasu do czasu zdmuchując drażniące go w nos kosmyki włosów. Na początku, kiedy go tylko dotknęła, natychmiast zdrętwiał, ale po chwili miękkość jej ciała całkowicie go odprężyła. Wziął koc i przykrył ich oboje tak, że tylko ich głowy i jego korpus nie schowały się pod ciepłym okryciem.
Zastanawiał się, co zrobić. Przez prawie przezroczysty materiał, czuł wyraźnie jej jędrne piersi, a gorąco bijące od centrum jej kobiecości natychmiast pobudziło jego męskość. Kiedy już się trochę ogrzał, biorąc głęboki wdech, włożył prawą dłoń pod jej koszulę. Przesuwał opuszki palców wzdłuż linii jej kręgosłupa, napawając się sprężystością jej skóry. W końcu poczuł pod palcami delikatny pośladek. Wolna przestrzeń w jego kroczu w jednej chwili drastycznie zmalała. Lekko zacisnął dłoń na krągłości, sprawiając, że z ust Cuddy wydobył się cichy jęk. W tym momencie oszalał. Ogarnęła go płomienna fala pożądania, zalewając całe jego wnętrze. Ogień podniecenia zapłonął w nim, pobudzając do pracy jego mózg. Właściwie czemu nie? Czy gdyby próbował się z nią teraz kochać, jej odpowiedź nie byłaby jednoznaczna? Albo się zgodzi i przeżyją cudowne chwile rozkoszy, albo wręcz przeciwnie zwiąże go i zacznie kaleczyć. Najpierw odetnie mu dłonie, następnie zmiażdży młotkiem jądra, a na koniec piłą spalinową pozbawi go głowy. Na myśl tego drugiego punktu aż poczuł krople potu na plecach. Ale czy coś straci? Już za samo to, że wkradł się do niej, administratorka wpadnie w zwierzęcą furię. Gorzej nie będzie.
Zebrał w sobie resztki odwagi i przesunął rękę z pośladka na udo. Po chwili jednym, szybkim ruchem przewrócił kobietę na plecy, skutecznie przyciskając do podłoża własnym ciężarem.
Ich twarze dzieliły milimetry. Z jego emanowała spokój, a jej powoli się rozbudzała wraz z próbującą się zorientować w sytuacji kobietą.
- Co ty wyprawiasz? – wyszeptała z trudem, budząc się z sennego otumanienia. Nie odpowiedział, bo i nic mu nie przychodziło do głowy. Jej twarz powoli zaczęła nabierać purpury, a mięśnie szykowały się do zdecydowanego działania.
- Ty…
I zamilkła. W sumie nie dziwne, skoro jej usta zajęte były całowaniem się. Doskonale wiedział, że każde kolejne słowo to milowy krok w odwrotnej stronę do tego, co zamierzał. Logiczne więc okazało się, że musi ją czymś uciszyć. Niestety żaden knebel jak na złość nie znajdował się w namiocie, więc nie namyślając się, użył swoich własnych sposobów. Zanim zdążyła dokończyć zdanie, wsunął pomiędzy jej wargi swój język. Nawet całkiem korzystne i przyjemne rozwiązanie. Włożył w tę czynność całą swoją siłę perswazji. Z początku podjęła daremny opór, ale jej umysł chyba niezupełnie zgadzał się z pragnieniami cielesnymi. W końcu jęknęła przeciągle, a jej uda rozchyliły się. Jej ciało bezwiednie poddało się mu, czekając na jego pieszczoty. Dawno nie czuł takiego szczęścia.
|