Wyznania Gejszy. [M]
Wklejam i tu. :)
Za namową Jeanne i jej podręcznej artylerii. :*

- Nazywam się Morgan Gejsza.
Tak jak wiele osób, codziennie wstaję o godzinie siódmej budzony przez elektryczny zegarek wydający irytujący dźwięk. Co rano najpierw odwiedzam łazienkę z gazetą w ręku, jem na śniadanie grzankę z dietetycznego pieczywa i zapijam ją kawą zbożową. Potem wyjeżdżam samochodem do pracy i tu różnice między mną, a przeciętnymi ludźmi zdają się pogłębiać.
Nie będę owijał w bawełnę. Lubię, kiedy osoba z którą aktualnie przebywam jest świadoma, że moje dochody prawdopodobnie dziesięciokrotnie przewyższają jej własne. Możecie nazwać to próżnością, arogancją, a mnie ochrzcić chełpliwym pyszałkiem. Ale póki mam świadomość, że nie spotkamy się nigdy więcej, i że w żaden sposób nie jesteście w stanie wpłynąć na przebieg mojej kariery, no cóż. W takim wypadku wasza opinia interesuje mnie tyle co zeszłoroczny śnieg.
Zapewne ciekawi was w czym się specjalizuje, skoro śpię na pieniądzach? Nie jestem płatnym mordercą, biznesmenem ani potentatem samochodowym. Nie jestem nawet politykiem, choć moja praca także ściśle powiązana jest z naciąganiem.
Mała podpowiedź? Nie ma sprawy, mamy czas.
Mój gabinet znajduje się w jednym z tych nowoczesnych biurowców na Manhattanie. Samo centrum tętniącej życiem dzielnicy. Zaś jego ściany po brzegi wypełnione są przeróżnymi certyfikatami, dyplomami, listami gratulującymi, podziękowaniami, wyróżnieniami i tym całym nikomu nie potrzebnym szajsem. No, może niezupełnie. Cały ten szajs buduje zaufanie, a trzeba zaznaczyć, że moja praca głównie opiera się na zaufaniu. I naciąganiu, rzecz jasna.
No to jak? Wiecie już? Nie? Kretyni…
Cały dzień ewidentnie się obijam. Mam nawet trzech asystentów od obijania. Kawosza – podaje kawę. Glorię - oficjalnie odbiera telefony i robi dobre wrażenie, ale oboje wiemy że przypisałem jej znacznie przyjemniejsze i bardziej opłacalne zajęcie. Sypia ze mną.
I ostatnim, trzecim asystentem jest Arnold. Jakkolwiek nudno i bezpłciowo to zabrzmi, Arnold zajmuje się księgowością.
Mój rozkład dnia wygląda następująco.
Siedzę i słucham.
Robię przerwę na kawę.
Wracam, siedzę i słucham, przytakuje.
Pytam „jak się z tym czujesz?”.
W między czasie dyskretnie rozwiązuję krzyżówkę, czytam gazetę lub pod biurkiem gram na gameboy’u.
Robię przerwę na kawę.
Wracam i słucham.
Kończę pracę.
Przy czym nie wysłuchuję wcale nudnych wykładów na temat sposobów podniesienia wydajności firmy czy też miesięcznego bilansu zysków i strat.
Nie.
To tak jak telenowela na żywo. Obserwuję z zapartym tchem czy panna X wyzna miłość panu X, czy pani X powie mężowi X’owi że jest w ciąży z innym, czy inna panna X rozwiąże swoje problemy małżeńskie i to wszystko w jakości HD.
Tak, gratuluję, zgadliście.
Jestem nikim innym, jak świetnie zarabiającym, renomowanym i posiadającym szacunek, oraz zaufanie otoczenia - terapeutą.
Tygodniowo przyjmuję trzydziestu czterech pacjentów, z czego jedna trzecia pojawia się u mnie od wielu lat. Przychodzą, opowiadają zupełnie obcemu człowiekowi o swoich intymnych problemach, wtrącam tylko od czasu do czasu krótkie „rozumiem cię” i „jak się z tym czujesz?”, po czym odchodzą usatysfakcjonowani, i zachwycają się skutecznością terapii.
Szczerze? Mówiąc do lustra odnieśliby taki sam skutek, ale lustro nie jest na tyle cwane, aby pobierać od nich gotówkę.
No ale, przejdźmy do rzeczy, czyli jednego konkretnego przypadku.
Przez kilka lat, jednym z moich najbardziej dochodowych pacjentów był lekarz w średnim wieku. Nie zdradzę wam niestety nazwiska, bo pewnie wypaplacie, a historia jest naprawdę intrygująca.
Nie jest wcale tajemnicą, że terapeutów częściej odwiedzają kobiety. Ze względu na swoją wrodzoną delikatność, skłonność do przesady i chęć dzielenia się problemami ze światem. Naprawdę byłem w szoku, kiedy jednym z moich pacjentów stał się przystojny lekarz, emanujący pewnością siebie. I ta arogancja… W każdym razie nadawaliśmy na tych samych falach.
Może nie wyglądał specjalnie porządnie. Wywleczona koszula przypominająca szmatę do podłogi, zarost jak u guźca i totalny nieład na głowie.
Przychodził do mnie co sobotę, od ponad czterech lat.
Nie sprawiał wrażenia zagubionego w sobie czy niepewnego życiowych wyborów. Czasami tak zatracaliśmy się we wspólnej konwersacji, że znacznie przekraczaliśmy umówiony czas trwania wizyty. Rozmowa z nim nie miała charakteru wynurzeń sfrustrowanego człowieka. Momentami aż promieniał inteligencją i poczuciem humoru, co prawda ze sporą dozą sarkazmu, ale było to coś, co kochaliśmy oboje. Nie opowiadał mi fascynujących historii ze swojego życia, a o przeszłości nie wspominał nawet słowem.
Po prostu wchodził, rzucał jakimś „poważnym tematem rozmów na dziś, niekoniecznie na temat jego życia prywatnego”, a my rozmawialiśmy, żartowaliśmy i w końcu dochodziliśmy do kompromisu.
Były też oczywiście i takie soboty, w których poruszaliśmy sprawy jego życia osobistego. W te rzadkie dni opowiadał przeważnie o niejakim „św. Walentym”, z którym najwyraźniej się przyjaźnił. Czasami wspominał też o „Seksownej Tirówce”, ale jego stosunków z nią ni jak nie mogłem sprecyzować. Do czasu.
Tego feralnego dnia wpadł do mojego gabinetu, raczej zirytowany. Nie było piorunów ani błyskawic w oczach, ale łatwo wyczułem, że burza była blisko. Usiadł i stukał rytmicznie laską w moją idealnie wypolerowaną, drewnianą podłogę.
Nie chciałem pytać, czekałem aż opowie sam.
I opowiedział.
Wprawdzie od dawna wyczuwałem, że jest ktoś, kogo darzył głębszym lub przejściowym uczuciem, ale nigdy nie podejrzewałem, że tym kimś była „Seksowna Tirówka”! Zawsze używał wobec niej raczej obraźliwych epitetów. Narzekał jaką jest podłą, upierdliwą i wiedźmowatą kobietą. Znam mnóstwo anegdot z ich wspólnej znajomości. Epizod ze striptizerem* urodzinowym i późniejszą karą, za ten, według mnie, zabawny żart. Nie miałem o niej najlepszego zdania. Teraz tak sobie myślę, że to całe oczernianie jej było tylko przykrywką.
Wracając do tamtej rozmowy, lekarz był autentycznie wzburzony. Opowiedział mi o konferencji lekarskiej w której uczestniczył przez kilka ostatnich dni. Wiele razy wyłapałem w kółko powtarzające się, wulgarne określenia na nieznanego mi mężczyznę o pseudonimie „Detektyw”.
„Detektyw to”, „Detektyw tamto”, aż w końcu „Detektyw migdalił się z Seksowną Tirówką”.
Tyle wystarczyło, zrozumiałem.
„Seksowna Tirówka” nie była jedną z tych sunących na wolności ciężarówek. Najchętniej lekarz widziałby ją zaparkowaną w swoim garażu, mówiąc alegorycznie.
Wyprostowałem się na krześle spojrzałem mu w oczy.
„Rusz chudy tyłek i walcz o nią, jeśli tak ci na niej zależy”, powiedziałem, a on kiwnął głową i zapatrzył się w okno. Po chwili wstał i posłał mi wdzięczne spojrzenie.
Kilka dni później przysłał mi tylko zapakowaną butelkę Burbona z liścikiem.
„Dzięki za wszystko, zdzierający forsę dupku. Niestety, nie wpadnę już na pogaduchy, bo mam ważniejsze sprawy na głowie.
P.S. Seksowna Tirówka jest jeszcze bardziej seksowna bez plandeki. ; - )"
I tyle o nim słyszałem – zakończył smutno Morgan po raz ostatni zwracając się do stojących przed nim trzech butelek po Calsbergu.
*Dacie wiarę, że w słowniku Worda nie widnieje słowo striptizer?! Toż to szowinistyczny seksizm! :roll: :lol:
|