Metamorfoza [M]

„Będziemy wytrwalsi, nasze serca śmielsze,
a duch potężniejszy, choć braknie nam sił”
Na początku pojawił się ból. Ból nie do zniesienia… Błagałem, aby się w końcu skończył. Chciałem umrzeć, ale to byłoby zbyt piękne. Cierpiałem. Nigdy nie wierzyłem w Boga, jednak postanowiłem spróbować… bezskutecznie. Ból zawsze potrafił zaatakować w momencie, kiedy się go najmniej spodziewałeś. Był bezlitosny, a ja coraz słabszy. Nic nie było w stanie mi pomóc. Poddałem się. Ukrywałem go. Nie chciałem, aby się wydało to, że cierpię. Byłem sam. A on zżerał mnie od środka. Zmieniłem się. Poddałem się mu. Przegrałem.
I stał się cud. Fizycznie zniknął. Mogłem odpocząć, odżyć… Jednak tak naprawdę to był tylko sen, marzenie, które nie mogło się spełnić. Zmieniłem się. On ciągle gdzieś tam jest. Czuję go, chociaż nie czuję. Jest pustka. Pustka, której nic nie wypełni. Wewnętrzna walka, którą toczę każdego dnia. Zawsze przegrywam. Czy może chcę przegrywać? Mówię sobie, że jestem żałosny, wewnętrznie upośledzony.
Boję się siebie, tego co we mnie jest. Boję się zaufać. Jestem samotny. Samotny z wyboru, nie dlatego, że tak postanowił los. Nieważne, że jest mi źle, inni mnie nie zrozumieją. Skazuje się na samotność każdego dnia, kiedy siadam w fotelu ze szklanką Burbona. Próbuję zapomnieć, ale nie potrafię. Wszystko wraca, jak stary „dobry przyjaciel”. A wspomnienia tak bolą.
Żyję w bólu, żyję z bólem, żyję dla bólu. Nic nie jest już ważne… Najgorsze w tym wszystkim jest to, że sam ze sobą nie potrafię żyć, a co dopiero z innymi. Zabrakło mi sił...
Ostatnio zmieniony przez ToAr dnia Pią 22:49, 24 Lip 2009, w całości zmieniany 1 raz
|