Konkurs Fikowy #4

 
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Strona Główna -> Konkursy
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Wiadomość Autor

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Konkurs Fikowy #4

Nowy konkurs Fikowy!
Tym razem trochę zmienione zasady:
- Do konkursu można zgłaszać tylko fiki nie publikowane wcześniej.
- Zakazana jest wszelka autopromocja, rozmowy o flikach konkursowych, w których sugerowane będą własne sympatie (kto na kogo głosował) oraz autorzy fików).

Reszta jak zawsze:)

tematem konkursu jest ŻYCIE I ŚMIERĆ.

Prace należy nadsyłać do 23.04.2009 do Timonka.



_________________

PostWysłany: Czw 9:38, 16 Kwi 2009
T.
Mecenas Timon
Mecenas Timon



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 37

Posty: 2458

Powrót do góry




Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Głosowac można do 30 kwietnia.
Prace konkursowe:

FIK 1.

"Monolog o śmierci"

0.
Kiedy kończy się początek, a zaczyna się koniec?
Kiedy życie przestaje mieć znaczenie, a śmierć go nabiera?
Kiedy przestajemy cieszyć się życiem, a zaczynamy czekać na śmierć?

*
– Ty nie żyjesz. Dla ciebie to już koniec. Wszystko zniknęło, jak niedokończony sen. Nie ma już nic. Nie poznałeś odpowiedzi. Ja tak. Dzisiaj. Gdybym wiedział wcześniej, może mógłbym cię uratować. Ale nie wiedziałem. Wiem teraz. Powiem ci, nie będę taki samolubny. Ach, że nie słyszysz? Trudno. Właściwie to nawet lepiej. Przynajmniej nikomu nie powtórzysz. Bo wiesz, to tajemnica.

Początek to dzień narodzin. Zaskoczyłem cię, co? No pewnie. Ale to tylko początek życia. Bo śmierć zaczyna się inaczej. Och, pewnie powiesz – powiedziałbyś – że to proste. Że śmierć zaczyna się z chwilą, gdy serce przestaje bić. Nie. Nieprawda. Śmierć zaczyna się z chwilą, kiedy zaczynasz rozumieć, że życie to nie igraszka, że wiesz, że możesz je zaraz utracić i kiedy uświadamiasz sobie, że już cię to nie obchodzi. Bo coś w tobie umarło już wcześniej. Wiesz kiedy? Wtedy, kiedy postanowiłeś być nieszczęśliwy.

1.
Pierwsze kroki.
Pamiętasz jak je stawiałeś? Nie. Ale przecież to był jeden z kluczowych momentów w twoim życiu – coś nieuniknionego, potrzebnego, zwykłego, a jednak nie mogłeś bez tego żyć.
Ja moich nie pamiętam – inni zapamiętali to dla mnie. Mama mówiła, że wstałem, trzymając się szafki, po czym niepewnie przeszedłem jeden krok. Pierwszy – on jest wyjątkowy. On ustanawia cel. Kiedy robisz krok jeszcze go nie znasz, a kiedy postawisz nogę, decydujesz. Albo ona decyduje za ciebie. Ja po postawieniu pierwszego kroku skierowałem się do mamy. Ściślej rzecz biorąc do lizaka, którego mi zabrała i trzymała w dłoni. Myślisz, że to wróżba? Że byłem słodkim dzieckiem? Błąd. Gdyby nie to, że jesteś martwy i leżysz na stole do sekcji zapewne bym ci to wybił z głowy. Ale ty już chyba nie myślisz. Co nie?
W kierunku śmierci też postawiłem pierwszy krok – jak każdy. U niektórych jest to zatrzaśnięcie żonie drzwi przed nosem, u innych kilka niuchów za dużo, a u kolejnych skręcenie w ciemną uliczkę. Pierwszy krok przybiera różnorodne formy – wszystko zależy od stawiającego i od rodzaju śmierci do której prowadzi. Ale o tym później.
Mój pierwszy krok w kierunku śmierci był bardziej dosłowny. Bo właśnie tym był – krokiem. Kiedy po wybudzeniu ze śpiączki usiadłem na łóżku i spróbowałem wstać. Nie wstałem. Noga ugięła się pode mną. Wtedy coś we mnie umarło – i nie, nie mówię w tej chwili o mięśniu. Byłem nieszczęśliwy. Oto uczucie, które wszystko początkuje. To ono zaczyna śmierć.

2.
Pierwsze słowa.
Tego też nie pamiętasz. W końcu to było tak dawno. Jakiś wyraz, jeden, jedyny, który wszystko zaczął. Potem było już z górki. Nigdy nie zastanawiałeś się dlaczego akurat ten? Słusznie. Szczęśliwi ludzie nie myślą – oni żyją. Po prostu żyją i cieszą się tym. Ludzie nieszczęśliwi umierają, a umierając myślą. Takie to melodramatyczne, nie uważasz?
Mówi się, że pierwsze słowo świadczy o tym, co jest w centrum zainteresowania dziecka. Cóż, okazuje się, że najwyraźniej miałem dość dziwne zainteresowania. Moja mama twierdzi, że pierwszy raz byłem skłonny do powiedzenia czegokolwiek właśnie w szpitalu, widząc gigantyczną igłę, którą mieli zamiar wbić mi w tyłek. Z radosnym prawie bezzębnym uśmiechem poinformowałem ich, że chcę to zrobić sam. Właściwie to powiedziałem „daj” i wyrwałem zaskoczonej pielęgniarce strzykawkę. Na szczęście – albo i nie – zdążyli mnie powstrzymać, przed wbiciem sobie tej igły w jakąkolwiek część ciała. Zła wiadomość natomiast jest taka, że zrobili to w sposób dość niefortunny – bronili mnie własnym ciałem. Konkretnie ofiarna pielęgniarka została przybita do stołu. Nie moja wina, że uderzyła akurat w ten cienki fragment skóry między palcami. Kiedy darła się jak zarzynana świnia – przecież to była tylko miniaturowa dziurka w ręce! – z ogromną radością wyartykułowałem swoje drugie słow., a mianowicie: „boli?”. Później już nigdy nie jeździliśmy do tego szpitala. Ale zboczenie pozostało – do dziś lubię dźgać ludzi igłami.
Mówi się, że słowa mają wielką moc. Moje miało. Pierwsze przemyślane i prawdziwe słowo po rozpoczęciu długiego procesu umierania wypowiedziałem w kierunku miłości mojego życia. Brzmiało: „koniec”. I własnie nim było. Końcem miłości, końcem tych resztek szczęścia, jakie jeszcze we mnie pozostały.
Mówi się, że czasami zakończenie czegoś jest zbawieniem. Nieprawda. Koniec to zawsze paskudna sprawa. Nieodwołalna. Duża.

3.
Pierwsze pasje.
Każdy ma jakieś hobby. Ty też – nie powiesz mi, że nie. Skoro ja mam to każdy inny również. Nie chcesz mi zdradzić swojej? Nie martw się, zgadnę… Tylko nie podpowiadaj! A, wiem. Byłeś pianistą. Widzę twoje palce, długie, wypielęgnowane. Oddawałeś się temu – rozumiem cię. Ja sam też gram. To też i moja pasja – choć nie jedyna, w przeciwieństwie do twoich. Ty miałeś jedną.
Ja nie. Medycyna. Jedyna prawdziwa miłość. Moja przynajmniej. Oczywiście, jest jeszcze muzyka,. Ale to zwykłe hobby. Coś, czemu lubię się oddawać, poświęcać czas. A jednak, gdybym miał do wyboru być przez całe życie poważanym artystą zapamiętanym na pokolenia, a bycie przez jeden dzień najlepszym lekarzem świata nie wahałbym się ani chwili – wolałbym jeden dzień od wieczności.
To ta pasja nas prowadzi – zawsze. Przez życie i śmierć. Ludzie umierając zawsze chcę się czegoś chwycić. Nawet ludzie nieszczęśliwi. Zwłaszcza oni. Bo gdyby nie mieli tego – nie mieliby nic. A wtedy nawet śmierć przestałaby mieć znaczenie.

4.
Wiara.
Nie, nie religia. Nie wolno ci tego pomylić. No tak, ty wierzyłeś, że Bóg istnieje, że gdzieś tam jest. Ja nie. Nigdy nie wierzyłem. Nie potrzebuję fałszywej nadziei, żeby poradzić sobie z nadchodzącą śmiercią. Nie, nie nabijam się z ciebie. Nie żyjesz – nie sądzisz, że to byłoby trochę niesmaczne? Ja po prostu nigdy nie czułem takiej potrzeby. Wiedziałem, że koniec kiedyś nadejdzie. W końcu każdy umiera. Szczerze mówiąc nawet chwilami trochę mnie to przerażało – perspektywa życia po śmierci, nieśmiertelności. Kiedy człowiek nie czuje groźby śmierci wiszącej nad nim przez cały czas nie ma nad nim żadnej kontroli. Nie ma też celu. Bo czego byś sobie nie wyznaczył – w wieczności to nic nie znaczy. Wobec braku limitu czasu, za to z ograniczoną liczbą celów w końcu wszystko się nudzi. Nabiera monotonni.
Kiedy byłem mały próbowano mi wpić wiarę w Boga. Nie uwierzyłem.
Kiedy zacząłem umierać sam uwierzyłem. Nie w Boga. W siebie i medycynę. I ta wiara mi wystarcza, bo wierzę, że ja jestem. Jestem tu i teraz. A co będzie kiedyś? Nie wiem. I nie obchodzi mnie to dopóki żyję. A kiedy umrę? Tym bardziej nie będzie.

5.
Wybory.
Wiesz przecież, sam to przerabiałeś. Wybór drogi życia – lub śmierci, ale o tym za chwilę – szkoła, profesja, ukochana. Normalka. Zawsze trzeba było coś wybrać. I to własnie to nas określiło – to kim jesteśmy, kim się staliśmy. Określiło nasze życie i określa śmierć.
Kiedy zacząłem moją mozolną wędrówkę w kierunku śmierci podejmowałem wybory nieświadome. Jak pierwszy krok na przykład. Świadomość przyszła później.
Kiedy odrzuciłem szansę na szczęście, na koniec umierania za życia, na wolność. Bo każdy z nas jest niewolnikiem własnych myśli i lęków. A ludzie szczęśliwi o tym nie myślą. Jak już mówiłem – oni po prostu żyją. Odrzuciłem miłość mojego życia po raz drugi. To był błąd – a może i nie. Nieważne. Bo ja zdecydowałem, że dalej będę nieszczęśliwy.
Kiedy odrzucałem wszystkie kobiety próbujące dać mi szczęście mówiłem sobie, że one też będą nieszczęśliwe. A przecież nie mogłem tego wiedzieć. Mimo to, była to niezła wymówka. Mimowolnie zabiłem sobie wszystkie uczucia. Czy to już podchodzi pod samobójstwo? Nie, nie odpowiadaj. To nie było do ciebie.

6.
Umieranie.
Co kończy życie? Błagam, nie mów, że śmierć! To takie banalne… Nie, życia nie kończy śmierć – nie twoja. Innej osoby. Kiedy jesteś lekarzem myślisz, że to cię już nie rusza – w końcu nie jedną śmierć już widziałeś. Wiesz, że to paskudna sprawa. Ludzie wywlekają swoje stare sprawy, żegnają się z bliskimi – znaczy, ci którzy mogą. No bo jak cię na przykład startuje tir na przejściu dla pieszych. Jeśli masz szczęście to tak właśnie się stanie. Zginiesz, zanim zdążysz naprawdę umrzeć.
Dla większości ludzi umieranie zaczyna się wraz z wiadomością o śmierci. Przynajmniej w szpitalu. Przykro mi. Umierasz. Choroba jest zbyt silna. Nie pokonasz jej.
Dla innych, jak dla mnie nieszczęście – i śmierć – zaczyna się wraz jakimś wydarzeniem. Dla zgwałconej dziewczyny właśnie to jest początek. Dla sportowca koniec kariery. Dla matki utracone dziecko. Dla mnie – utracona sprawność, miłość, wiara w życie. I dalej tak jest. Przez pewien czas jednocześnie żyłem i umierałem – stan zawieszenia. Jak dla chorego na nowotwór czas remisji. Teraz to się skończyło – życie. Straciłem wszystko i oddałem się w czułe ramiona śmierci.
Jak bardzo chciałbym powiedzieć, że śmierć kończy płaska linia na monitorze – nie mogę. Ona nie była podłączona do monitora, nie mogłem tego zobaczyć, tej ciągłości, pustki, nie zakłóconego niczym spokoju. Nie mogłem usłyszeć dźwięku śpiewającego o końcu. Umarła. W najlepszy możliwy sposób. Jej remisja trwała długo – niespełnione marzenia, wszystkie, oprócz tych o karierze – ale w końcu dobiegła końca. Mogę jej tylko pozazdrościć. Okres jej śmierci był krótki. Trwał kilka sekund. Tak, tak, zgadłeś. Wcześniej nie wspominałem o tirze przypadkiem. Własnie tak skończyła – bardzo prozaicznie, nie powiem.
Przyznaję, wolałbym coś bardziej dramatycznego, ją przykutą do łóżka, widzącą moją rozpacz nad tym co się dzieje, niespełnioną miłość, niemy krzyk rozpaczy w chwili śmierci. Nic z tego. Nawet to nie było nam dane. Odeszła. Po prostu. Całe to gadanie o sztuce umierania, o godnej śmierci – kompletna bzdura! Ona nie miała tej szansy. I nigdy się nie dowiem, czy w tych kilku setnych sekundy przed śmiercią myślała o mnie. Nigdy mi tego nie powie. Ja nigdy jej nie zapytam. No, chyba, że znudzi mi się rozmowa z tobą. Wtedy może zajrzę do tej szuflady, spojrzę jeszcze raz na jej twarz, włosy rozsypane wokół głowy.
Wiesz, chyba dopiero teraz zrozumiałem, że to koniec. Że jej już nie ma, że nigdy nie zagoni mnie do przychodni, że ja nigdy jej się nie schowam. Skończyła naszą grę. Nie wcale nie dotarła do mety. Wpadła z toru, zrzuciła planszę ze stolika, rozsypując pionki, kostkę. Przegrała na loterii życia.
Ja przegrałem. Ale jak to mówią ze statystyka nie wygrasz – ta jedna pozostaje niezmienna: jedna śmierć przypada na jednego człowieka.
Teraz wiem. Skończyło się. Ja się skończyłem. Kiedy jej pionek uderzył o podłogę, roztrzaskując się na kawałki – mój uderzył zaraz za nim. Zaraz uderzy.
Kiedy powiedziałem, że idę tu zrobić ci sekcję nikt mi nie uwierzył. Wszyscy sądzili, że idę do niej. Właściwie dobrze sądzili. Ale nie mam zamiaru im tego mówić – ty tez nie mów. Sami się domyślą.
Nie będzie żadnych dramatycznych efektów. Umieranie trzeba zakończyć – nie można ciągnąć tego w nieskończoność.
Jestem znudzony moją wędrówką. Bo wiesz, teraz, kiedy zrozumiałem, że wszystko mogło być inaczej, mogłem być szczęśliwy – ona też – ale z tego zrezygnowałem. Nawet gorzej – nie odważyłem się spróbować. Cóż, pech.
Teraz nic z tym nie zrobię. Trochę na to za późno.
Ona nie żyje – ja też. Taka prosta reakcja. Życie niespełnione, przepełnione bólem i goryczą, przekreślonymi planami i marzeniami, zapomniane przez miłość i nadzieję.
Koniec zbliża się wielkimi krokami. Nie przeszkodzą mi w tym. Nikt nie przeszkodzi.
Ty też nie. Bo wiesz – teraz nie mam po co żyć. Czy właściwie kiedyś miałem? Ty to rozumiesz. Twoja pasja też straciła znaczenie, wobec śmierci, która nadeszła i zabrała cię e sobą. Udowadniając i tobie i mi, że nie mamy nad nią żadnej władzy.
Ta pokraka w czarnym kapturze dała mi nauczkę – mogę walczyć z nią codziennie, ratować pacjentów, wydzierać ich z jej zimnych palców. Nie mogę zrobić jednego – zmienić jej decyzji. Ona umarła. I ja tego nie zmienię. Nie zrobię już nic. Oprócz udowodnienia śmierci, że nie tylko ona decyduje. Ja też. Śmierć… to ucieczka. Jedyny sposób pozwalając uwolnić mi się od życia, którego nie chcę, nie potrzebuję. Do czego jest mi potrzebne teraz? Kiedy cel już się skończył, kiedy skończyła się pasja?
Idę. Zanim zmienię zdanie. Zobaczę ją jeszcze raz, a potem… Potem się zobaczy. Aha i wesz… Do niezobaczenia.

7.
Spalono ich razem. Wilson wiedział, że chcieliby tego. Nie dziwił się decyzji przyjaciela – wiedział, że ten powoli umierał, z każdym dniem odcinając kolejną nitkę trzymającą go na świecie. Śmierć Cuddy przecięła kilka pozostałych jednym szybkim ciosem.
Zawsze czuł, że to się tak skończy. Wiedział, że House w pewnym sensie był tchórzem.
Bał się życia. Bał się szczęścia. Bał się miłości. Bał się konsekwencji.
Strach minął. Wszystko minęło. Nie było już nic. Skończyło się wszystko. Początek, remisja i koniec sam w sobie. Bo jedna śmierć to tragedia rozgrywająca się w głowie kilkorga ludzi.
Oni zniszczyli kilka statystyk – dwoje pracowników szpitala zginęło tego samego dnia, śmiercią tragiczną. Zniszczyli też siebie. A potem wszystko wokół.
Ale taka była kolej rzeczy. Życie i śmierć ścigały się by złapać duszę człowieka. Człowiek ścigał się z samym sobą, wierząc, że może oszukać i życie i śmierć.

FIK 2.

Popołudnie

Kochał jej oczy w kolorze czekolady. Kochał skórę, była miękka jak jedwab. Wzbudzała w nim niespotykaną czułość, była niewinna i bezbronna. Kochał usta, różowe i małe, przyciągały nieustannie jego wzrok. Kochał nos, na który zawsze narzekała, a który dodawał jej tylko uroku.
Trzymał ją w ramionach, jakby to miało sprawić, że nieuchronny los jednak ją tu zostawi, przy nim, na całą wieczność. To nie mogła być prawda. To niemożliwe, że ona, dana mu przez jakąś siłę wyższą, teraz zostanie zepchnięta z jego życiowej drogi.
Pamiętał, jak bardzo jej nie chciał, odsuwał jak najdalej tylko mógł. W koncu powaliła go na kolana, zamknęła w swoich delikatnych ramionach. Powracał do niej co noc, witał co rano z odrobiną smutku, bo znów musiał ją zostawić. Dzień bez niej, bez uśmiechu, bez kojącego dotyku i pocałunku niczym muśnięcia złożonego na jego ustach.
Zanurzył dłoń w jej włosach. Piękne, brązowe sploty układały się miękko na zakrwawionych ramionach. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Położył palec na jej ustach.
-Ciii… Nic nie mów. Wszystko będzie dobrze. – Przełknął ślinę i zacisnął wargi.
-House… - Wyszeptała cicho. – To…
-Wszystko będzie dobrze. Zaraz przyjedzie pomoc. – Otarł krew z jej twarzy i spróbował się uśmiechnąć. Oddychała coraz ciężej. Łzy zaczęły napływać mu do oczu. Tak bardzo nie chciał dać po sobie poznać, że to ostatni raz, kiedy będzie mógł dotknąć tej ciepłej skóry i popatrzeć na jej usta.
Położył dłoń na jej brzuchu. Dotknął pręta, który przebijał ją na wylot. Popatrzył na swoje palce – były całe we krwi. Był zrozpaczony i zagubiony. Uśmiechała się lekko, a po jej twarzy płynęły łzy.
- Greg… Gdyby nie to wszystko…
- Przestań. Nic nie mów.
- Za kilka miesięcy zostałbyś… tatą. – Oddychała coraz ciężej. Położyła dłoń na jego policzku. – Kocham Cię, Greg.
- Ja Ciebie też, Sally – Przycisnął jej dłoń do ust, a potem pozwolił, by opadła bezwładnie na klatkę piersiową, która przestała się już poruszać. Z jej ust wypłynęła strużka krwi. Próbował stłumić płacz, ale nie potrafił.

Nagle ktoś nim potrząsnął.
- Greg…
Chciał strącić tą rękę ze swojego ramienia, ale bezskutecznie. Zaciskała się na jego skórze niczym szpon.
- Greg, obudź się, błagam. To tylko koszmar.
Otworzył oczy. Nachylała się nad jego twarzą, przestraszona. Wyciągnęła dłoń, ale ją odepchnął.
- Nic ci nie jest?
- To był tylko sen.

Słońce wlewało się do pokoju przez szeroko otwarte okno. Przewrócił się na drugi bok i dotknął jej włosów. Były miękkie i pachniały lawendą. Wtulił w nie twarz i przysunął się bliżej. Pragnął budzić się u jej boku każdego dnia. Poruszyła się, więc złapał ją wpół i przyciągnął do siebie. Przekręciła głowę i spojrzała na niego zielonymi oczami.
One nie są brązowe, pomyślał.
Przypomniał mu się koszmar. Przesunął kciukiem po jej wargach, pokręcił głową i wstał. Nie zdążyła go zatrzymać przy sobie.

W lustrze widział starego, zmęczonego mężczyznę. Miał potargane włosy, skórę pooraną zmarszczkami, usta wykrzywione w wiecznym sarkazmie. Potarł dłonią nieogoloną brodę i wyciągnął rękę po mydło.
Dlaczego przyśniła mu się akurat tej nocy? Dlaczego nie mogła zjawić się pewnego gorącego popołudnia, kiedy składali jej ciało do ziemi? Dlaczego nie przyszła po tym jak ostatni raz pokłócił się z ojcem? Dlaczego nie była przy nim kiedy męczył go niewyobrażalny ból? Nie było jej gdy uczył się chodzić o lasce. Nie pojawiła się pierwszej nocy po swoim odejściu ani nigdy potem. Aż do dziś. Podniósł rękę i spojrzał na swoje palce jakby widział je po raz pierwszy. To na tych palcach kilkanaście lat temu była jej krew. A może i krew ich dziecka.
Wtedy, jeszcze w tym samym dniu dowiedział się, że wracała od lekarza z nowiną, która mogła odmienić ich życie na zawsze.

Zupełnie nie rozumiał tego listu. Jakby został napisany w jakimś egzotycznym języku. Przebiegł jeszcze raz wzrokiem cały tekst i zatrzymał się na słowach „twój ojciec”. Parsknął śmiechem i odłożył kartkę. Zamknął oczy i pozwolił, by muzyka wypełniła go całego. Ojciec… Ojciec… To słowa nie kojarzyło mu się z niczym przyjemnym. Potrząsnął głową i pochylił się. Usłyszał czyjeś kroki i po raz pierwszy w życiu cieszył się, że ktoś przerwał potok natrętnych myśli. Najpierw poczuł słodką woń jej perfum. Potem zobaczył ją. Jak zwykle więcej było odkryte niż zakryte. Nie mógł zrozumieć fenomenu jej uroku. To znaczy on sam na pewno nie nazwałby tak tej siły, która nieuchronnie zbliżała go do niej i zmuszała do krytykowania wyglądu, różnych zaczepek i docinek. Zachowywał się w jej obecności jak podlotek, ale nie potrafił inaczej. To była siła wyższa. Ale on sam nigdy by się do tego nie przyznał.
Wiedział, że zanim weszła, zatrzymała się na chwilę z ręką na klamce jakby się wahała. Był to rodzaj jakiegoś rytuału. Pewnym ruchem pchnęła drzwi i weszła, a razem z nią po pokoju rozniósł się jeszcze silniejszy aromat perfum. Starał się nie patrzeć na nią, ignorować całkowicie jej obecność. To, że się razem przespali, o niczym przecież nie świadczyło. Usiadła przy biurku i zaczęła stukać paznokciami o blat. Nagle wyciągnęła rękę po list leżący nieopodal. Chciał jak najszybciej jej go odebrać. Nie daj Boże gdyby Wilson w jakiś sposób dowiedział się o jego treści. Ich palce zetknęły się, ale nie cofnął dłoni. Pragnienie, by list był dalej sekretem było silniejsze niż postanowienie ignorowania jej. Zmieszała się i wstała, by wyjść. Przed samymi drzwiami odwróciła się jakby czegoś zapomniała.
- House… Musimy porozmawiać.
- Nie mamy o czym.
- Nie możesz od tego uciekać.
- Nie uciekam, bo nie ma od czego. – Odwrócił głowę w jej stronę. – No, chyba, że ci się nie podobało.
- Tu nie chodzi o wrażenia! – Popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Boże, jedna noc i tyle hałasu. Gdyby każda prostytutka tak robiła, już dawno przyjąłbym celibat. – Odwrócił się w stronę okna i zaczął bawić się piłką.

Ogród przy Holloway Street 10 był największy spośród innych na tej ulicy. Pełno w nim było barwnych kwiatów, ścieżek wysypanych kolorowymi kamyczkami, trawnik był równo przycięty, a pod osłoną drzew rybki pluskały się w oczku wodnym. Najbardziej lubił rabatkę z petuniami. Leżała tuż przy płocie nieopodal wielkich skupisk kamieni porośniętych mchem, a więc daleko od domu. Osłaniały ją drzewa z długimi gałęziami zwieszającymi się aż do ziemi. Petuniowa rabatka była najlepszą kryjówką na świecie. Można było udawać, że kamienie to zamek, a gałęzie to źli rycerze. Innym razem kamienie były jaskinią chroniącą dzielnych Indian. Ale najczęściej były po prostu kryjówką dla małego, przestraszonego chłopca. Kiedy zły Smok grasował, mógł przybiec tutaj niezauważony, przyłożyć ucho do ziemi i nasłuchiwać kroków. Próbował być dzielny, ale strach był tak silny, że nie pozwalał mu nawet oddychać.
Petuniowa rabatka była idealnym miejscem, azylem. Jednak do czasu.
Było letnie popołudnie, żar lał się z nieba. Mama wyszła do sklepu i zostawiła chłopca w jego pokoju. Do dziś pamiętał jej słowa: Greg, uważaj na siebie. I wypatruj ojca, wróci lada chwila.
Zadrżał. Smok przyjeżdżał. Dziś.
Mama wyszła i zostawiła chłopca samego. Natychmiast przycisnął nos do szyby. Kiedy znalazła się za furtką, co sił w nogach pobiegł w stronę rabatki. Słyszał z daleka warkot silnika wjeżdżającego na Holloway Street. Ominął drzewa i znalazł się wśród petunii. Natychmiast przylgnął do ziemi. Zaczął drżeć ze strachu, ale był świadom tego, że gdy smok go usłyszy, walka będzie przegrana.
Samochód wjechał przez bramę. Usłyszał chrzęst żwiru na podjeździe, trzask zamykanych drzwi i odgłos kroków na drewnianych schodach wyszorowanych piaskiem. Przymknął oczy z ulgą. Teraz wystarczyło poczekać, aż mama wróci ze sklepu. Uklęknął na trawie, wytarł dłonie o spodnie i rozejrzał się dokoła. Nagle ktoś podniósł go wysoko do góry za kołnierz. Greg zaczął się dusić. Wiedział, że to smok znalazł jego kryjówkę. Chciał krzyknąć, ale materiał boleśnie wpijał się w jego skórę uniemożliwiając nawet zaczerpnięcie oddechu. Ojciec nie odezwał się ani słowem. Szedł powoli przez ogród. Kiedy stanął na werandzie, puścił Grega, już sinego na twarzy. Chłopiec pisnął, złapał się za szyję i skulił pod ścianą. Smok wygiął usta w pogardzie i splunął, a potem podszedł do składziku na narzędzia i wyciągnął łopatę.
- Nie, błagam! – Greg stanął na równe nogi i wyciągnął ręce. Mężczyzna popatrzył na niego i poszedł w stronę petuniowej rabatki. Syn podążył za nim zachowując bezpieczną odległość. Patrzył ze łzami jak ojciec wbija łopatę między kwiaty. Chwycił go za ramię i próbował powstrzymać przed profanacją ostatniej kryjówki. Smok odwrócił się i uderzył chłopca w twarz drewnianym styliskiem. Kiedy syn upadł, podszedł, postawił go na nogi i wrócił do rozkopywania rabatki. Starannie wykopał wszystkie kwiaty, które wrzucił do kosza. Zasypał powstałą dziurę ziemią i przykrył kamieniami. Złapał zapłakanego chłopca za przegub i zawlókł w stronę domu nie zważając na protesty i próby stanięcia na nogi. Pociągnął go za sobą na werandę, a potem na piętro. Chłopiec jakby domyślając się zamiarów ojca zaczął krzyczeć.
- Błagam, proszę! Nie rób tego, błagam! Tato, błagam, nie!
Mężczyzna kopniakiem otworzył drzwi małego pokoju i wepchnął syna do środka. Greg rzucił się na klamkę. Krzyczał i płakał, ale bez skutku. Słyszał kroki matki na korytarzu. Po kilku godzinach uspokoił się. Znał ten pokój na pamięć. Był mały, nie miał okien ani żadnych sprzętów. Przyłożył czoło do zimnej ściany i otarł nos o rękaw koszulki.

Powoli otwierał oczy. Wszystko było rozmazane i niewyraźne. Zamrugał, ale nic się nie zmieniło. Przetarł powieki - były mokre od łez tak jak jego policzki.
Po raz pierwszy w życiu miał taki sen. Po raz pierwszy śnił mu się ojciec. To wszystko było takie realistyczne, jakby wydarzyło się ledwie wczoraj. Wyciągnął list z szuflady. Znał go na pamięć.

Greg

Pisząc ten list nie wiedziałam jak w odpowiedni sposób mam przekazać tę wiadomość. Im dłużej nad tym myślałam, tym bardziej byłam przekonana, że nie ma odpowiedniego sposobu. A przynajmniej nie ma takiego, który ty byś zaakceptował. Zapewne domyślasz się już w jakim celu piszę. Wiem, że będziesz miał mieszane uczucia. Nie możesz przecież powiedzieć, że ojciec nic dla Ciebie nie znaczył. Pomimo krzywdy jaką Ci wyrządził, miał na Ciebie wielki wpływ. Nie mogę Cię przekonać, żebyś przyjechał oddać mu hołd. Ale błagam Cię, przyjedź ze względu na mnie. Potrzebuję Twojego wsparcia bardziej niż kiedykolwiek. Jesteś moim jedynym dzieckiem i z całego serca proszę, byś mi pomógł. Liczę, że przyjedziesz 15 sierpnia na pogrzeb.


Twoja matka

Wsparcie… Czy on kiedykolwiek je otrzymał? Czy broniła go przed sadystycznym ojcem?
Udawała, że nic się nie dzieje. Chodziła na paluszkach, uspokajała, i przymilała się do ojca. A kiedy on, Greg, siedział wciśnięty w kąt pokoju bez okien, nie podchodziła nawet do drzwi, nie pocieszała, nie interweniowała.
Przygryzł wargę i potarł czoło ręką. Usłyszał kroki i z zaskoczeniem stwierdził, że to Cuddy. Zawahała się przez chwilę, a potem usiadła naprzeciw niego. Przygryzła wargi, postukała paznokciami o blat biurka. Nie popędzał jej. Czuł, że coś jest nie tak. Nie miał pojęcia co chciała mu powiedzieć, ale czuł, że trzeba to odwlekać jak najdłużej się da. Wstał i podszedł do drzwi.
- Może… Może napijesz się kawy?
- House… - Cuddy podniosła się i podeszła do niego. Wiedział, że nie jest już w stanie dłużej odwlekać tej rozmowy…

Patrzył w jej wielkie, zielone oczy. Widział w nich niepewność, strach, rozdrażnienie. Spuściła głowę. Promienie słońca nadawały jej włosom cudowny blask. Westchnęła cicho i spróbowała cofnąć dłoń, lecz jej nie puścił. Stał pośrodku gabinetu jak wmurowany w podłogę. Jego mózg pracował na najwyższych obrotach. Próbował zrozumieć to co przed chwilą mu powiedziała. Może to sen, pomyłka? Koszmarna pomyłka…
Chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Z jednej strony radował się nowiną, jego własna reakcja niezmiernie go dziwiła. Z drugiej przytłaczała do ziemi, nie pozwalała pogodzić się z nią, obdzierała z wszelkiej pewności siebie…
Przełknął ślinę i puścił jej dłoń, potem opadł ciężko na fotel i zaczął masować swoje skronie. Lisa rzuciła mu krótkie, lękliwe spojrzenie, odchrząknęła cicho i wyszła z gabinetu. Odwrócił głowę; przez chwilę wpatrywał się w drzwi. Ogarnął go strach – co zrobi, jeśli ona wyszła i już nigdy nie wróci? Jeśli nagle uzmysłowi sobie, że on jest draniem niewartym uczucia? Zadrżał, ale nie potrafił się poruszyć. Nie był w stanie jej powstrzymać przed odejściem, ostateczną decyzją. Na pewno nigdy nie przyznałby się przed nikim, ale życie bez niej to jak życie bez tlenu. Nie możesz zastąpić go niczym innym. Przesunął palcem po wargach tak jak to robił wielokrotnie w jej przypadku. Nie lubił okazywać uczuć, ale ta drobna pieszczota była jakimś odruchem, którego nie potrafił się pozbyć. Uwielbiał ten dreszcz podniecenia kiedy przesuwał tak kciukiem po jej wargach. To było lepsze od jakiegokolwiek narkotyku.
Usłyszał kroki i z nadzieją podniósł głowę. Zaraz potem przeklinał się w duchu za swoją reakcję i dziękował, że to tylko Wilson.
- Twoja ekipa łazi po obcych domach, szprycuje pacjenta wymyślnymi lekami, a ty nie masz ani śladu diagnozy, prawda? – Skinął na niego głową i usiadł bez pozwolenia naprzeciwko. Podniósł kubek z kawą do ust, ale House był szybszy. Wypił wszystko jednym haustem i rzucił kubek w kąt. James skwitował to grymasem słowa i cichym „Nie ma za co”. Skrzyżował ręce na piersi i zaczął intensywnie wpatrywać się w przyjaciela. Greg obrócił głowę i uniósł brwi.
- Zakochałeś się czy co? – Chwycił laskę i wstał. Wilson podniósł się i już miał wyjść kiedy Cuddy przeleciała korytarzem jak strzała. Była zielona na twarzy i trzymała dłoń na ustach. House pomknął za nią. Dopadł ją w damskiej toalecie, gdzie wszedł bez ceregieli, nie przejmując się okrzykami oburzonych kobiet.
- Jesteś tu?!
- House! Co ty tu… - Jej wypowiedź przerwała fala wymiotów. House w ostatniej kabinie natknął się na kupkę nieszczęścia – Lisę Cuddy, zieloną na twarzy, z potarganymi włosami i spoconą twarzą, ręce jej się trzęsły.
- Jestem tu przejazdem. – Wziął kawałek ręcznika toaletowego, umoczył w wodzie i pochylił się, by wytrzeć jej twarz. Powstrzymała go ręką i popatrzyła rozpaczliwie, a potem odwróciła w kierunku muszli i znowu zwymiotowała.
- Ty naprawdę jesteś w ciąży. - Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, a potem oparł się o zimną ścianę.

-Greg, tak nie może być… To wszystko jest… To zbyt trudne…
-Sally, błagam… Wysłuchaj mnie…
-Greg, to nie ma sensu, nie widzisz tego? Nie chcesz być ze mną, odpychasz mnie na każdym kroku. A kiedy chcę iść do przodu, nie pozwalasz mi! To nie fair! – W jej oczach stanęły łzy. Chwycił jej rękę, ale wyszarpnęła ją. Otarła łzy palcami zostawiając mokre ścieżki na policzkach. Stanęła przy drzwiach, z dłonią na klamce. W ostatniej chwili rzuciła mu rozpaczliwe spojrzenie. Przełknął ślinę, nie ruszył się ani o cal.
Wyszła. Drzwi trzasnęły głucho. Słyszał stukot pantofli na schodach. I zrozumiał, że zrobił coś głupiego. Wyskoczył jak z procy. Dopadł ją na podjeździe. Jej samochód ruszał. Stanął przed maską, o mało go nie przejechała. Zaczęła płakać.
Została u niego, nie wychodzili cały dzień z łóżka.
Nie dane im było jednak długo cieszyć się szczęściem. Zaledwie parę dni potem wydarzył się ten wypadek. Przeklinał się w duchu, że nie pojechał z nią.

- House…
Popatrzył na Lisę. Siedziała na podłodze oparta jedną ręką o muszlę. Już nie była zielona na twarzy.
- Wszystko w porządku? Byłeś taki… nieobecny.
- Zrobiło mi się niedobrze kiedy patrzyłem jak wymiotujesz. – Ruszył w stronę drzwi, ale zatrzymał się. Rzucił w jej stronę krótkie spojrzenie, postukał w zamyśleniu laską o podłogę i wyszedł.

W gabinecie czekał już na niego Wilson. W ręku trzymał list. Greg otworzył szeroko oczy i ruszył ku niemu. James oddał mu kartkę i popatrzył na niego z wyrzutem.
- Nie zamierzałeś nikomu o tym powiedzieć?
- Grzebałeś w moich rzeczach! – House tym razem nie udawał oburzenia. Wręcz trząsł się ze złości. Zgniótł list w dłoniach, wrzucił do kosza i usiadł w fotelu.
- Nie zamierzasz jechać na pogrzeb?
- Nie. – House jak gdyby nigdy nic bawił się piłeczką.
- Dlaczego?
- Sądzisz, że będę ci się tłumaczył? – Popatrzył z ukosa na przyjaciela.
- Ale to twój ojciec!
- To nie był mój ojciec.
- Wychował cię, zarabiał na twoje utrzymanie, był twoim opiekunem…
- Nie pojadę na pogrzeb człowieka, który przez tyle lat znęcał się nade mną! Byłem małym dzieckiem, ofiarą jego frustracji. Wyładowywał na mnie swoje niepowodzenia, oczekiwał pełnej perfekcji we wszystkich dziedzinach życia! Oskarżył mnie o śmierć Sally! – Głos mu zadrżał. Opuścił głowę i potarł czoło dłonią. – Nie pojadę. Nie zmusisz mnie.
Wilson popatrzył uważnie na Grega. Wstał, podszedł do niego i poklepał po ramieniu.
- Zadzwonię do twojej matki.
- Nie trzeba.
- Trzeba.

Stał pod drzwiami. Trzymał rękę na klamce. Strach paraliżował go, nie pozwalał na jakikolwiek ruch. Glos w jego głowie mówił „Spieprzaj stąd zanim oskarży cię o szpiegowanie!”. Jednak serce podpowiadało co innego.
Zobaczył ją przez okno. Siedziała na kanapie z kubkiem w jednej ręce, drugą gładziła swój brzuch. Nagle naszła go przemożna ochota, by położyć na nim swoją dłoń. Dziecko na pewno jeszcze nie kopało, ale sam dotyk by mu wystarczył.
Przypomniał sobie Sally i to jak dotykał jej zakrwawionego, przebitego na wylot brzucha.
Nacisnął klamkę i wszedł. Nieco ospale kroczył ku zaskoczonej Cuddy, która wyszła do holu. Stanął dostatecznie blisko, by widzieć łzy na jej rzęsach.
- Mam nadzieję, że to będzie córka. – Wyszeptał nieśmiało.

Popołudnie było wyjątkowo ciepłe jak na wczesnozimowy dzień. Pot oblepiał mu całe czoło. Nerwowo postukiwał laską. Wilson też wyglądał nie najlepiej. Obgryzał paznokcie i chodził w kółko po korytarzu. Zza drzwi dobiegały stłumione krzyki Lisy.
A jeśli coś poszło nie tak? Jeśli dziecko źle się ułożyło i mogłoby…
Martwą ciszę przerwał płacz dziecka. Greg odetchnął z ulgą i wstał. Wszedł do sali i stanął przy Lisie. Oddychała ciężko, miała zamknięte oczy. Pogładził ją po czole. Uśmiechnęła się słabo i wyszeptała:
- Powitaj małą Sally.

Za oknami było ciemno, śnieg grubą warstwą pokrywał ziemię. Było popołudnie, mijał czwarty miesiąc od urodzenia Sally.
House siedział na ziemi oparty o pręty łóżeczka. Głowę opuścił na pierś, w dłoniach ściskał małego różowego misia z kokardką na szyi. Jego pierwszy prezent dla córeczki. Przycisnął go do ust. Usłyszał kroki, ale nie podniósł wzroku.
Wilson stanął obok niego i wyciągnął rękę po misia. Greg ściskał zabawkę jak zdobycz, ale w końcu James przekonał go, by ją oddał. House podniósł głowę i spojrzał na przyjaciela. Jego twarz była jeszcze bardziej pobrużdżona zmarszczkami niż zwykle. Wilson odwrócił się i wziął torbę z rzeczami Cuddy stojącą przy łóżeczku. Przy drzwiach pomachał Gregowi misiem i otworzył usta, by coś powiedzieć, ale zaraz je zamknął. Przygryzł dolną wargę i schował pluszaka do torby.
- Dzięki za… Mała nie potrafi bez niej zasnąć. – Spuścił głowę i wyszedł.
House usłyszał trzask zamykanych drzwi. Wstał, oparł się o łóżeczko i rozejrzał po dziecięcym pokoiku, teraz równie pustym jak reszta pokoi w jego domu. Zamrugał, by powstrzymać płynące do oczu łzy.
- Kocham Cię, Sally… - Wyszeptał w przestrzeń.

FIK 3.

Życie i śmierć.
Każdy kij ma dwa końce. Albo się żyje, albo nie. Nie można żyć w połowie. Można jednak nie żyć i wrócić do życia. Serce nie bije, nie ma pulsu, nie oddychasz. Jeszcze przed chwilą wiodłeś żywot iście fascynujący, a teraz szykujesz się aby wąchać kwiatki od spodu, o ile jest ktoś kto ci je zasadzi. On raczej nie wierzył, że zasadziliby mu je z wdzięczności, z sympatii, z miłości. Jedyną osobą, która nawpychałaby mu na mogiłę jakiś żałosnych badyli był Wilson. On zrobił by to z poczucia obowiązku. No może jeszcze Cameron, gdyby House żył, pewnie na myśl o naiwnie przywiązanej do niego Cameron, przewróciłby oczami, stuknąłby laską o podłogę i powiedział coś iście ironicznego. Ale… Nie mógł. Zastanawiał się zawsze, co jest po śmierci. I wiele razy prawie by się o tym dowiedział. Postrzelili go, poraził się prądem na tyle mocno, że przez chwilę był zawieszony między światami. On jakoś lubił być na chwilę martwy. Nie raz łyknął szesnaście vicodinów za dużo i nie raz popił białe tableteczki szkocką z lodem. Jednak teraz jego chwilowa śmierć trwała zbyt długo. Zastanawiał się, czy spisali go na straty, czy może mają łaskawie w planach go uratować. Rozmyślał, czy jest w ogóle ktoś na tyle kompetentny żeby go ratować. Sam mógł się zdiagnozować, wyleczyć. To nie było tak, że jemu spieszyło się do życia. To nie tak. Był lekarzem. Jego przypadek, zawieszenie między życiem a śmiercią, przecież można to logicznie wyjaśnić. Był sam dla siebie zagadką. Objawy. Nie miał objawów. Nie łykał vicodinu, a noga, ona go już nie bolała. Paskudna migrena i koszmarny kac minął jak gdyby wczorajszej nocy wcale nie chlał i nie łajdaczył się po pijaku z uroczą blondynką na telefon. Ta bezradność go zabijała, o ile można tak powiedzieć o człowieku, który już raczej nie żyje. Bo to wcale nie miłe kiedy jest się zawieszonym w przestrzeni, nie można się ruszyć, nic się nie czuję, jest się… beznadziejnym, prostym, nie ciekawym.
Rozmyślając zastanawiał się co teraz zrobi Cuddy bez naczelnego, najlepszego i oszałamiająco przystojnego diagnostyka. Jak poradzi sobie biedny, mały Wilson, który zostanie bez przyjaciela. Zastanawiał się, czy może jego kumpel onkolog odbije sobie tą stratę hajtając się i zostając mężem po raz enty. Foreman pewnie chciałby zająć jego miejsce, po oczywiście kilku dniowym zaszyciu się w swoim małym mieszkanku i uronieniu kilku… nastu łez. Chase? Pewnie by go to nie wzruszyło. Taub, wrócił by do domu, może zdradziłby żonę? Trzynastka przestałaby się leczyć i zostawiła swoje życie losowi, bo dziesięć lat, czy piętnaście bez takiego faceta jak House, życie przestało mieć sens. No i wreszcie jego ulubienica. Słodka, naiwna i prostolinijna Cameron. Ach. House westchnął z uśmiechem na myśl o katuszach jakie mała drobna blondyneczka przechodzi właśnie w tej chwili. I jakie oczywiście będzie przechodzić. Zastanawiało go, czy już zdała sobie sprawę, że go kocha czy stanie się to dopiero po pogrzebie. Nie ważne jakim dupkiem był, wiedział, że wszyscy będą załamani. Oni go kochali. On ich nienawidził. Zaśmiał się ironicznie na myśl o tym jakie spokojne, bezbolesne… bycie sobie wiedzie kiedy oni wypruwają sobie flaki żeby go uratować. Mógłby im pomóc, pójść w stronę jakiegoś cholernego światła, którego ani widu, ani słychu, albo wyjść z ciała i dać im idiotyczne znaki, że on prawie żyje, ale nie widział ani swojego ciała, ani nic. Pustka.
W zasadzie co on po sobie zostawił? Czy jego życie miało jakiś wpływ na ludzkość? Nie licząc oczywiście zadłużenia szpitala za kablówkę i pornosy, które kupował na rachunek Cuddy. Raz pomógł CIA. Raz chciał zabić psa Wilsona. Dzieci nie zostawił, ale i tak nie wierzył, że umysł można dziedziczyć. Nie umysł geniusza. Zostawił po sobie trochę chaosu w szpitalu, ale tak to chyba… nic. Nie poczuł się z tym dobrze. W zasadzie chciał jeszcze tyle rzeczy zrobić przed śmiercią. Chciał pojechać na Hawaje, kupić nowy motor i stary, archiwalny winyl Elvisa. Może chciałby jeszcze pograć w karty z Wilsonem. Powiedzieć Cuddy, że jej tyłek niedługo nie zmieści mu się w polu widzenia. Wypełnia cały, caaaaały kadr. Chciałby powiedzieć, że gratuluje jej dziecka, że naprawdę ją lubi. Wilsonowi przyznałby rację. Że ma skurczybyk rację co do Kutnera. Przykro mu z powodu jego śmierci. Ale w tym momencie House’owi było bardziej przykro z powodu JEGO własnej śmierci. Przecież to się nie może tak skończyć. On mimo wszystko zasługuje na lepszą śmierć. Godną geniusza. House starał się za wszelką cenę przypomnieć sobie dlaczego leży w białej, pustej przestrzeni bez wyraźnych granic, nic nie czując. Starał się sobie przypomnieć, dlaczego umarł. Poczuł, że tak bardzo brakuje mu swojego zespołu, Cuddy, Wilsona. Poczuł, że jest bardzo samotny i naprawdę chciałby żeby był ktoś kto by się zainteresował, uzdrowił go, przywró…
Oczom jego ukazał się bujny, urodzajny biust Cuddy i dość przerażona mina Wilsona. Lisa wzięła głęboki oddech i odetchnęła z ulgą. Uśmiechnęła się i poklepała onkologa po ramieniu. Wilsonowi też jakby spadł kamień z serca.
- Vicodin. House naćpałeś się. – powiedział Wilson z groźną, karcącą miną, oj będzie kazanie.
House przypomniał sobie nagle co się stało. Chrząknął, żeby móc coś powiedzieć i rzekł
- Duszę się, twoje cycki naruszają moją strefę intymną. – skomentował, jak to miał w zwyczaju, piękny biust Listy Cuddy.

FIK 4.

House siedział w muzycznym kąciku pokoju swojego mieszkania, grając na pianinie. Czegoś jednak mu brakowało. Momentalnie sięgnął prawą ręką po harmonijkę i dopełnił jej dźwiękami swą muzykę. Z zamkniętymi oczami rozkoszował się każdą nutą, która wypływała spod jego palców i ust. Jednak coś rozproszyło jego uwagę. Nagle otworzył oczy i przestał grać. Jego oczom ukazała się Amber, opierająca się o pianino. Miała na sobie tylko biały lekarski fartuch. Zbliżyła się bardzo blisko do twarzy House'a i zmysłowym głosem powiedziała:

-Kolejny przypadek rozwiązany. Wygrałeś z Wilsonem. Wygląda na to, że jednak tego nie tracisz.
-Nie zauważył moich problemów, więc tego akurat bym nie powiedział - odezwał się, wchodzący do pokoju Kutner.
-Znów mam halucynacje... - stwierdził House.
-Tego również bym nie powiedział.
-Oczywiście. Najwyraźniej Jezus nie był jedynym, który zmartwychwstał...
-Nie przyszło Ci do głowy, że to nie my zmartwychwstaliśmy, lecz Ty przychodzisz do nas?
-Niemożliwe. Wiedziałbym o tym.
-A co jeśli powiemy Ci, że jesteś właśnie jednym z pacjentów, którzy trafiliby do Dr House'a, gdyby tylko ten, nie był umierający?

Na twarzy House'a pojawiło się zwątpienie. Jednak już ułamek sekundy później zaczął, w swoim stylu, analizować wszystko, co zdarzyło się zaraz przed pojawieniem się Amber i Kutnera.

-Rozwiązałem przypadek. Wygrałem z Wilsonem. Wróciłem do domu. Oglądałem telewizję. Grałem na pianinie. Nie, nie umieram. Prawdopodobnie zasnąłem. Coś jeszcze interesującego chcecie mi powiedzieć?
-Pamiętasz kiedy mnie ostatni raz widziałeś? Siedzieliśmy w autobusie. Wtedy też byłeś bliski śmierci. Po prostu nie nadszedł odpowiedni czas. Jeśli nikt nie zajrzy do Twojego mieszkania w ciągu kilku minut, ten „odpowiedni czas” może być zaraz.
-Ludzie się nie zmieniają nawet po śmierci. Zawsze byłaś Dwulicową Zdzirą i zawsze nią pozostaniesz - rzucił House.
-A co ze mną? Mi też nie wierzysz? Zatrudniłeś mnie spośród kilkunastu kandydatów. Pracowaliśmy razem codziennie przez 2 lata. I nagle przestałeś wierzyć w to, co mówię?
-Wszyscy kłamią. Nie bierz tego do siebie. Zwyczajnie nie wierzę w anioły - odpowiedział House łykając tabletkę Vicodinu.
-Może w końcu warto zacząć w coś wierzyć? Zaakceptować to, że na świecie istnieją rzeczy, siły, o których nie masz pojęcia i na które nie masz wpływu?
-Tak, tak... Rzeczywiście nic nie poradzę na wielki tyłek Cuddy ani na odpadający nos Michaela Jacksona, choć z tym drugim Taub miałby chociaż szansę coś zrobić...
-Nie rozmawiamy o Taubie, tylko o Tobie. Nawet na chwilę przed śmiercią nie dasz sobie uświadomić tego, że Bóg istnieje?
-Ja mam już tę świadomość od dawna. Dokładnie od momentu, w którym się urodziłem. Ja jestem Bogiem. To od moich decyzji zależy czy pacjent żyje, bądź umiera.

Zrezygnowani Amber oraz Kutner podeszli do siebie i zaczęli dyskretnie szeptać między sobą. House spojrzał na nich i uśmiechnął się szyderczo. Amber wróciła do House'a i usiadła na jego kolanach. House osunął się z nią na podłogę. Amber dotknęła jego klatki piersiowej. Gregory odczuł to jako silny ucisk. Dwulicowa Zdzira zaczęła go całować. Cały czas czuł ucisk na tors. Nie widział już Kutnera. Amber była pochylona nad nim.

-House! House!

Usłyszał kobiecy głos, ale nie przerywał miłosnego uścisku z Amber.

-Uwaga!

Niebieskie oczy House'a otworzyły się. Patrzył na Cuddy prowadzącą masaż serca i sztuczne oddychanie, a po chwili spojrzał na Foremana trzymającego łopatki defibrylatora.

-House! Słyszysz mnie? Zabieramy go do szpitala – powiedziała Cuddy.

W ciągu chwili ekipa ratunkowa przeniosła House'a do karetki, by jak najszybciej dotrzeć do szpitala Princeton-Plainsborough. Cuddy wsiadła do karetki razem z House'm. Złapała go za rękę. Po chwili zaczęła:

-Dzwoniłam do Ciebie. Nie odbierałeś telefonu. Bałam się o Ciebie...
-Zrób mi laskę.
-Cooo?

Cuddy uchyliła House'owi maskę tlenową.

-Powiedziałem, żebyś zdjęła mi tę maskę. Nic mi nie będzie. Czuję się dobrze – odrzekł House.
-Właśnie widzę.
-To Ty robiłaś mi sztuczne oddychanie cały czas, czy zamieniliście się z Foremanem na koniec, żeby tak tylko wyglądało?
-Ja robiłam. Dlaczego pytasz?
-Dobrze całujesz.
-Możemy zwolnić. Jest stabilny – zakończyła z uśmiechem na twarzy Cuddy.



_________________

PostWysłany: Czw 9:05, 23 Kwi 2009
T.
Mecenas Timon
Mecenas Timon



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 37

Posty: 2458

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Ze względu na mała ilośc głosów, przedłużam głosowanie do 4 maja.



_________________

PostWysłany: Pią 11:00, 01 Maj 2009
T.
Mecenas Timon
Mecenas Timon



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 37

Posty: 2458

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

W pierwszej kolejności dziękuję wszystkim autorom za udział w konkursie!

A teraz informuję, że oddawaliście swe głosy na fiki: Scribo, Pinky, a psik! oraz div3rsion.
Walka do samego końca była bardzo wyrównana, ale o włos wygrała Scribo i jej MONOLOG...
Ona tym samym uzyskuje tytuł Fikopisarza Miesiąca :)

Serdecznie gratuluję!



Ostatnio zmieniony przez T. dnia Wto 12:16, 05 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz



_________________

PostWysłany: Pon 21:45, 04 Maj 2009
T.
Mecenas Timon
Mecenas Timon



Dołączył: 19 Gru 2008
Pochwał: 37

Posty: 2458

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Gratulacje dla zwycięzcy :brawo:
Wszystkie prace są świetne moim zdaniem :D



_________________


Moje siostrzyczki Nemezis i Sevir i nasza mamuta Maagda
Mój prywatny, jedyny i niezastąpiony kaloryferek Alan
Moja prywatna pisarka zÓych dobranocek, po których nikt nie zaśnie - Guśka

PostWysłany: Wto 0:14, 05 Maj 2009
nimfka
Nietoperek
Nietoperek



Dołączył: 13 Sty 2009
Pochwał: 30

Posty: 11393

Miasto: HouseLand
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem


Gratuluję Scribo i wszystkim pozostałym, którzy wzięli udział konkursie...

PS Czekam z niecierpliwością na konkurs fikowy #5 ;)



_________________
Każdy błąd kobiety jest winą mężczyzny.

PostWysłany: Wto 11:26, 05 Maj 2009
LicenceToKill
Pulmonolog
Pulmonolog



Dołączył: 23 Gru 2008
Pochwał: 11

Posty: 1292

Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

GRATULACJE!! :)
Mój faworyt zwyciężył ;)



_________________

Banner od Jeanne

PostWysłany: Wto 11:33, 05 Maj 2009
bozenka21
Urolog
Urolog



Dołączył: 12 Lut 2009
Pochwał: 10

Posty: 2404

Miasto: Gdańsk
Powrót do góry

Zacytuj zaznaczone Odpowiedz z cytatem

Bardzo Wam wszystkim dziękuje, nie spodziewałam się :)

Gratuluję też autorom pozostałych prac, bo są naprawdę świetne :D



_________________
"Może wariaci to tacy ludzie, którzy wszystko widzą tak, jak jest, tylko udało im się znaleźć sposób, żeby z tym żyć."

W. Wharton "Ptasiek"

PostWysłany: Wto 18:16, 05 Maj 2009
scribo
Kochanka klawiatury
Kochanka klawiatury



Dołączył: 25 Lut 2009
Pochwał: 12

Posty: 748

Powrót do góry
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Ten temat jest zablokowany bez możliwości zmiany postów lub pisania odpowiedzi    Strona Główna -> Konkursy Wszystkie czasy w strefie CET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


Mapa użytkowników | Mapa tematów
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group

Czas generowania strony 0.04046 sekund, Zapytań SQL: 14