Stało się.
Jedna z postaci doznała rozdwojenia. Nie jaźni, lecz ciała. Trudno.
Gombrowicza ze mnie nie będzie, Żeromskiego tym bardziej nie, diagnozować społeczeństw ni społeczności raczej nie umiem, bo wyszła mi parodyczna parodia i satyr. To znaczy, satyra. Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłam, a jak uraziłam, to zabić mnie i powiesić nad kominkiem.
Oznaczenie takie a nie inne, bo pojawia się słowo na "s" !

Bardzo Zóa Dobranocka
(tym razem dla Chasper i ann.)
- Środa.
- Pacjent.
- Czwartek.
- Pacjent.
- Piątek.
- Twój pacjent.
- Twój wykład. Sobota.
- Klinika.
- Wolne żarty!
- Uwięzione przytyki. I nonszalancja.
- Kpiny.
- Sarkazmy!
- House!
- Cuddy! No co chcesz?
- Mówię poważnie. Wszystko jest w tej książce, naprawdę, podstawą przejścia do kolejnego etapu w związku jest nabycie umiejętności osiągania kompromisu. A w sobotę są jej urodziny. Ale… nie, żeby cię to obchodziło… Prawda?
- Hej! Obchodzi mnie! Gdzieś tu w pobliżu powinien być tort…
- House, to mnie już zaczyna męczyć.
- Mnie zaczyna męczyć ta książka. Gdzie ty to znalazłaś? „Jak stworzyć udany związek”. Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Czy to coś zmieni, jak padnę na kolana i rozedrę szaty?
- Nie. Zostajesz z nią w sobotę. Koniec, kropka. Widocznie nie można z tobą inaczej.
- To naprawdę seksowne, kiedy mi rozkazujesz.
- … HM, HM. Nie wkładaj mi ręki pod bluzkę, kiedy zakładam płaszcz!
- Więc kiedy mam to robić?
- . . .
* * *
- . . .
- To chyba u was rodzinne… Poczekaj, co takiego było w zostawaniu z tobą, co tak bardzo mi się podobało?
- BAJKA!
- Och, już pamiętam. Nic.
- Bajka…
- Nie rób tej zbolałej miny. Ona na mnie nie działa… A teraz patrzysz się tak, jakbyś nie wiedziała, co ja tu robię. Ale przecież dobrze wiesz. Możesz jeszcze nie mieć zębów, ale wiesz. Mieszkam tu. Z twoją mamą.
- . . .
- Słyszałaś o pszczółkach? Na pewno słyszałaś. Takie małe, żółto-czarne. A ja i twoja mama jesteśmy jak jedna pszczółka z drugą pszczółką.
- . . .
- Miód na twoje sterane serduszko…*
- B A J K A.
- Już dobrze, już dobrze. Ten zdecydowany ton – na piątkę z plusem. Na czym to ja skończyłem?... A! Już pamiętam.
* * *
- Nie chce.
Papa Smerftusin, zwabiony zbolałym tonem stojącej za nim Smerfuli, odwrócił się szybko. Smerfula siedziała samotnie na ławeczce, wyginając usteczka w podkówkę. Oczęta miała pełne łez, a niebieskie łapki splotła niewinnie i złożyła na kolanach.
- Nie chce? – powtórzył niepewnie Papa Smerftusin, nie będąc pewnym, czy w ogóle chce rozpoczynać tę dyskusję. Smerfula pociągnęła nosem.
- Nie chce – przytaknęła. - Smerfowling. Nie chce. Trudno. – Z hardą miną podniosła się z ławeczki. – Idę się zamałżowić z Smerftrick. Albo ze Smerfami ze Smerfen Lehre. Albo ze wszystkimi naraz.
- Ja mam swoją pałkę – oświadczył ochoczo Papa Smerftusin, ale, niestety, pozostał zignorowany.
- Ale to boli, wiesz? Znaczy, smutno mi. No bo, na ten przykład, weźmy nas.
- Nie bierzmy…
- Już wzięliśmy. Nie trzeba od razu darzyć się wszechogromną miłością. Wystarczy się słuchać, prawda?
- Prawda…
- I to właśnie lubię w naszej Wiosce Smerfów! – wykrzyknęła z emfazą Smerfula. – Że wszyscy nawzajem się słuchamy!
Po czym odeszła w stronę zachodzącego słońca. Tymczasem Papa Smerftusin, oszołomiony nieco patetycznym zakończeniem, podrapał się po swojej brodzie. Ogarnęła go chwilowa zaduma nad sensem istnienia, ale kiedy tylko Rozochocone Świetliste Promyczki prześlizgnęły się wdzięcznie wokół jego łokcia i posmyrały go po łydce, przypomniał sobie o Kryzysie. Kryzys wymagał Interwencji. Kryzys oznaczał Kłopoty. A na Kłopoty tylko Smerfewel.
Ale Smerfewel nie było. Porzucony tragicznie pejczyk leżał samotnie przy wejściu do Wioski. Zagubione grzeszne dusze zbaraniały i łkały rzewnie, wyrywając sobie włosy z głowy i grzesząc na prawo, lewo, i na środku też. A Smerfewel wciąż nie było. Papa Smerftusin zadrżał. Czyżby nadchodziła zagłada?
Wtem coś dostrzegł. To nie była Smerfewel. Jej wciąż nie było. To był ktoś inny. A raczej – inne ktosie. A było ich trzy. I wszystkie smerfowe. Papa Smerftusin nie wiedział, co oni tu właściwie robili.
- Nie wiem, co wy tu właściwie robicie – rzekł rozdrażniony w kierunku ktosiów. – No więc?
- Stoimy na straży Porządku i Moralności – odparli zgodnym chórem zgrabnie wyuczonym tonem.
- Ja – odezwał się Pierwszy Smerfny Ktoś – mam znajomości.
- Ja – odezwał się Drugi Smerfny Ktoś – jestem uroczy.
- A ja – odezwał się Trzeci Smerfny Ktoś – jestem wisienką na torcie.
- Nie może być! – wykrzyknął zaskoczony Papa Smerftusin. – Czy to prawda?
- A czy to ważne? – odezwały się posępnie zgodnym chórem Ktosie i oddaliły się ku chwale Porządku i Moralności.
I wtedy właśnie Papa Smerftusin pomyślał, że to już się zdarzyło. Smerfy kompletnie zwariowały. O, święty smerfny Gregorusie, czy tak się czułeś, gdy cię fałszywie zwodniczymi szeptami nakłaniało podążyć w nieznane odmęty szaleństwa twoje zdradzieckie blondwłose przekleństwo? Czy tak się czułeś, gdy ci przyszło obumierać samotnie w szpitalnej celi? Czyże to znaczy pozostać samemu całkiem? Ha!
Papa Smerftusin w wyrazie głębokiego żalu i buntu wzniósł pięść ku górze i wykrzyczał zdradzieckiej Niewiarygodnie Smerfnej Pogodzie:
- Ty… ty potworze. Ty potwornico. Ty przetwornico. Przetwornico napięcia.
I nie wiedząc, cóż jeszcze powiedzieć, tylko potrząsnął groźnie pięścią raz jeszcze.
A Smerfewel wciąż nie było.
* * *
- Zmęczyłem się.
- Ooo?
- Tak właśnie. Wyobraź sobie, że w tym momencie to JA odwalam całą robotę. Może byś z łaski swojej chociaż ZACZĘŁA wyglądać sennie?
- . . .
- Tak też myślałem. Zero współczucia. Zero wyrozumiałości. Moje serce krwawi.
- . . .
- Mój chłopak się nie zjawił… No dobrze. Wracamy do opowieści. Ale to już koniec, dobrze?
* * *
Zły plan Gormgamela zdawał się spełniać wręcz śpiewająco. Rozgrzane do fioletowości Smerfy powoli traciły zmysły, stając się łatwym łupem. Kiciuś, chichocząc pod nosem, obserwował ich poczynania przez Niezwykle Długą Lunetę.
- Miau – informował swojego pana. – Smerforn już szósty raz się małżowi.
- Wszystkie poprzednie małżeczone pouciekały? – zainteresował się Gormgamel, nie podnosząc jednak głowy znad planu swojego planu.
- Miau – przytaknął Kiciuś-Klakier. – Nie wytrzymały nadmiaru jego uroku osobistego. – Znów nachylił się ku lunecie. – Miau, Smerfeanne składa wszystkim życzenia świąteczne.
- Hm?
- Życzy wszystkim dużo seksu.
- Hm.
- Miau. O, to coś ciekawego. Smerfy urządziły konkurs. Jubileuszowe Smerforki.
Gormgamel ożywił się.
- O!
- Wygrałeś, panie!
- O, o!
- Jesteś Mistrzem Smerfnej Riposty!
- Ha! – Gormgamel z dumą uderzył pięścią w stół. – Kiciusiu, czas na bezpośredni atak. Chodźmy, moje Ego już się nie mieści w tym pomieszczeniu, a Ego, jak to Ego, rosnąć może bez końca. Już czas. Odnalezienie drogi do Wioski Smerfów to tylko kwestia czasu. A skoro przy wejściu nie ma już Smerfewel…
Bo Smerfewel wciąż nie było.
A w Wiosce Smerfów działo się coraz gorzej. Nawet Gormgamel i Kiciuś-Klakier, kiedy już dotarli na miejsce, z lekkim przerażeniem spoglądali na poczynania Smerfów. Tuż obok nich Papa Smerftusin wyskubywał sobie ostatnie włosy z brody i z mniejszą pasją aczkolwiek cały czas wygrażał Niewiarygodnie Smerfnej Pogodzie. Smerfowanie osiągnęło poziom krytyczny.
- Hm. Tego nie przewidziałem. PrzeoGormnie mi się to nie podoba. – Gormgamel podrapał się po głowie i zwrócił się do Papy Smerftusina: - Chyba nawet ja muszę przyznać, że wypadałoby coś z tym zrobić. Ty jesteś tu najważniejszym i największym Smerfem.
Papa Smerftusin fuknął pod nosem.
- Ja tu jestem tylko starym, zmurszałym satyrem, może jeszcze nie obleśnym, ale łasym na atrakcyjne plotki…* A nie, to nie moja kwestia. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem, co robić. A Smerfewel wciąż nie ma.
A Smerfewel wciąż nie było.
- To jest nawet czasami nieco… żałosne. Niemniej jednak dobrze się przy tym bawię – stwierdził wreszcie Gormgamel, uśmiechając się pod nosem. – Dystans nas uratuje. Prawda, Kiciusiu?
- Miau – przytaknął Kiciuś.
- Więc teraz zrobimy jedną jedyną rozsądną rzecz pośród tego chaosu i szaleństwa.
- Hm?
- Pójdziemy uczyć się do sesji.
* * *
- KONIEC.
- House?
- Cuddy. Przekleństwo moje. To znaczy twoje – ale twoje już zasnęło.
- Ty jesteś moim przekleństwem i jak widzę, jeszcze nie śpisz. Za to Rachel – owszem.
- Doznałem najniższych kręgów piekielnych. Dante może się schować. Lasciate ogni speranza, voi ch'entrate! Dotknąłem dna jeziora Dis. Smyrałem pięty Brutusa i Gajusza Kasjusza. Upodliłem się najgorszym upodleniem.
- Ja tez za tobą tęskniłam.
- Nigdy więcej, kobieto. Nigdy więcej czegoś takiego. To – TO – było straszne.
- Akurat. To prawda, co mówi Wilson?
- Nie wierz plotkom. Nie mam duszy.
- Mówi, że tobie się nawet to bajkowanie podoba.
- …czy muszę ci posłać wymowne spojrzenie, czy bez tego sama wymyślisz sobie, jak bardzo ciętą ripostę mógłbym w tym momencie rzucić? Butelki mi trzeba. Pełnej. Pełnej…
- Skąd u ciebie dzisiaj ten dekadencki nastrój? Najpierw piekło, teraz alkohol. Wystarczy tego dobrego. Koniec z upodlaniem i narzekaniem. Nawracam cię.
- Na?
- Epikureizm.
- . . . Całe moje życie to osiąganie przyjemności.
- Kosztem innych.
- Każdy sposób jest dobry.
- Wyobraź sobie, że można osiągać przyjemność bez wykorzystywania innych.
- Mrau. Wolę moje stare sposoby. Są znacznie lepsze… Niiee, nic nie mów, zignoruj tę rękę pełznącą pod twoją bluzką…
- House!
k o n i e c (dalszego ciągu definitywnie nie będzie)
* cała chwała należna Arien Halfelven i jej „Rozmowom Trumiennym”
|