Bajka nr 8;Cała ziemia samotności
Jest cała ziemia samotności
i tylko jedna grudka Twojego uśmiechu
jest całe morze samotności
twoja tkliwość nad nim jak zagubiony ptak
jest całe niebo samotności
i tylko jeden w nim anioł
o skrzydłach nieważkich jak twoje słowa
To zabawne jak szybko dewaluują się nasze marzenia. Czas wszystko weryfikuje. Wszystko sprowadza na jedyna słuszna drogę brutalnego realizmu, a człowiek, zrzucony z chmur wprost w błoto ulicy, z czasem już przestaje nawet mieć odwagę na sny. Błoto oblepia go, cuchnie, zalewa oczy i skleja je –nie widzisz nic prócz szarości. Młodość karmi się marzeniami. Ten entuzjazm, który paruje z każdego centymetra gładkiego ciała, jest jak napęd dla świata. Siła sprawcza –wtedy wiesz, że możesz wszystko. Gwiazdy są na wyciagnięcie ręki, a każde pragnienie, naznaczone swoim celem i sensem, znajduje natychmiast odzwierciedlenie w rzeczywistości. Potem zostaje tylko bezsiła. Pewnego dnia budzisz się i wiesz już, że to początek twojego końca. Że młodość odeszła, entuzjazm wyparował całkowicie, a ty nadal jesteś tam gdzie dziesięć lat temu, pogrzebana za życia i owinięta w szary całun samotności.
To ja, Lisa Cuddy - kobieta, z przegranymi marzeniami, żyjąca tylko swoja pracą, głęboko nieszczęśliwa i emocjonalnie wypalona. Obraz, jaki nakreśliłam w swojej głowie, nie wywarł już nawet na mnie większego wrażenia. Przez te wszystkie lata samotnych wieczorów zdążyłam już się przyzwyczaić i zaprzyjaźnić z moimi własnymi małymi koszmarami. Trzy strachy nawiedzały mnie od dawna, jak Ebenezera Scrooge'a w wieczór wigilijny, tyle, że w moim przypadku bez szans na konstruktywne zakończenie. Strach samotności, strach śmierci i strach pustki, która po mnie pozostanie. Pustki –bo nie zostanie po mnie nic.
Znad filiżanki unosił się przyjemny aromat czarnej jak noc kawy, wdzierając się do nozdrzy, pobudzając umysł i rozgrzewając ciało. Pochylona nad stosem kartek, skrzętnie zapełnionych literkami, liczbami, paragrafami, które składały się na akapity, strony, całości, nie mające większego sensu poza tym , ze musze je przeczytać na jutro, rozkoszowałam się nocna ciszą, trawiona jednocześnie wewnętrznym bólem. Ten dziwny sta, w którym nie wiesz czy bardziej dojmujące jest poczucie życiowej porażki, czy piękno nocy, która otula cie i kołysze w ramionach, oszałamiając cudami swojej nieodgadnionej natury. Te drobne przyjemności, kawa, cichy spokojny księżyc zerkający przez okno, są mi promykiem nadziei, sprawiają, że po wyczerpującej walce z własnymi demonami, jutro wstanę, i jeszcze podejmę walkę. I choć wiem, ze zapewne ja przegram, to jednak świadomość tego, że nigdy nie zgodzę się, aby dobrowolnie zostać w błocie, czyni mnie w moich oczach kimś odrobinę lepszym. A to już tak wiele…
Nagle dzwonek do drzwi wyrwał mnie z zamyślenia, sprawiając, że podskoczyłam na kanapie, rozlewając przy okazji kawę. Oparzona dłoń piekła niemiłosiernie. –Cholera!-zaklełam cicho biegnąc do łazienki. Zimna woda przyniosła chwilową ulgę, ale na zaczerwienionej skórze, zaczęły pojawiać się już pierwsze pęcherzyki. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się poparzyłam… Znowu dzwonek. Tajemniczy gość, przypomniał mi o swoim istnieniu. Z zawiniętą w mokry ręcznik dłonią otworzyłam drzwi. House. Któżby inny o tej porze. House z walizką? Poczułam się zaintrygowana.
- Przygarniesz mnie na 3 dni? –Zapytał z bezczelnym uśmiechem zanim jeszcze zdążyłam się odezwać, –co ci się stało? –Dodał wskazując na moją dłoń.
- Przygarniesz? –nie byłam pewna, co ma na myśli, ale już mi się to nie podobało.
-Jakbyś czasem oglądała wiadomości, to wiedziałabyś, że w była awaria elektrowni. W moim mieszkaniu nie ma prądu. Ani wody –wyjaśnił cierpliwie. I chyba nawet mówił prawdę, bo przypomniała sobie, jak w sklepie o tym rozmawiali.
- House, ja nie prowadzę, pensjonatu, a Wilson? –Zapytałam targana sprzecznymi uczuciami. Nie wiedziałam, czy 3 dni pod jednym dachem z House to najlepszy pomysł.
- Wilson mieszka z Andy Halley i powiedział, że nie jest zwolennikiem trójkątów, ej! Daj spokój, przecież nie wyrzucisz swojego najlepszego diagnosty na bruk?!
-Nie kuś! –Powiedziałam tylko, przepuszczając go w drzwiach. Nie chciało mi się wierzyc, że Wilson wywalił go za drzwi, nie wspominając już o istnieniu hoteli, ale… chyba jakaś część mnie nie miała nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy. Zawsze to jakaś miła odmiana. Mężczyzna nocujący w moim domu…
- Śpisz na kanapie. Niczego nie dotykaj, nie psuj, nie grzeb w moich rzeczach i przestań gapić się na mój tyłek –poinformowałam krótko, mojego nowego lokatora.
- Obiecuje, że nie pogryzę ci butów nie obsikam dywanu –podniósł dwa palce w geście składanej obietnicy. Przyzwyczaiłam się, że rzadko bywał poważny. Podszedł do mnie i podniósł poparzona dłoń. Odwinął ręcznik i przyjrzał się uważnie zaczerwienieniu –Poparzyłaś się?
- Tak –nie chciałam mu wyjaśniać, że przestraszyłam się głupiego dzwonka do drzwi.
-Masz scaldex?
- W szafce w łazience. Właśnie miałam to zrobić –House zniknął w łazience, by po chwili wrócić z maścią i bandażem w reku. –Myślałam, że takie rzeczy zostawiasz Taubowi? –próbowałam, rozładowac atmosferę, nagle spięta jego bliskością i tym, z jakim pietyzmem zajmował się nałożeniem opatrunku.
-Obawiam się, że ja będę musiał ci wystarczyć.
***
Wiedziałam, że to sen, a jednak nie mogłam się obudzić. Czułam przerażający strach. Wszystko było nie tak jak powinno. Byłam w szpitalu, ale nikt mnie nie widział. Krzyczałam, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Jakbym była powietrzem, jakbym nie istniała. Ludzie przechodzili koło mnie, śmiali się rozmawiali, a jak byłam obok tego wszystkiego. Jakby zamknięta w jakiejś dźwiękoszczelnej bańce, odizolowana, wyklęta… I ten potworny głos w mojej głowie, który powtarzał mi w kółko dwa słowa… sama… sama… sama… sama… Sen, który nawiedzał mnie od dawna. Sen, który był esencja mojej samotności, tej pustki, którą czułam… Słyszałam jak krzyczę, a pod rzęsami czułam kolejne spadające na poduszkę łzy. Nagle usłyszałam czyjeś wołanie, jakby głos z zaświatów, który przedarł się przez bańkę i sprawił, że ona pękła. Rozprysła sie na tysiące kawałków, i nagle oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę. Słyszeli mnie.
***
Zanim otworzyłam oczy, usłyszałam ten sam głos, co we śnie i poczułam silne dłonie, które potrząsały mną jak piórkiem. Zdałam sobie sprawę, że cały czas powtarzam słowa ze snu… ”jestem sama… jestem sama”, a policzki mam mokre od łez. Rozdygotana i zawstydzona usiadłam na łóżku, podciągając kołdrę pod sama brodę. House cofnął dłonie. Patrzył na mnie dziwnym wzrokiem.
- Co ci się śniło? –Zapytał cicho.
- Byłam w szpitalu. Było tam mnóstwo ludzi, ale nikt mnie nie
widział. Byłam… a jakby mnie nie było… dla nikogo nie istniałam… często mi się to śni –wyjaśniłam w przypływie słabości. Milczał. Trudno było cokolwiek wyczytać cokolwiek z jego twarzy.
- Jesteś zamknięta jakby w bańce. A cały świat wydaje ci się obcy? –Zapytał po chwili.
- Tak. Dokładnie tak.
- To chyba miewam ten sam sen –Mówiąc to podniósł dłoń do mojego policzka i otarł z łez.
- Dziwne –Stwierdziłam. Jego słowa wywarły na mnie ogromne wrażenie.
- Dziwne… -wyszeptał po chwili.
- Cuddy, muszę Ci cos powiedzieć –zawiesił głos, a w jego oczach pojawiło się nagłe zdenerwowanie.
- Wilson jest transwestytą?
- To też. Gdybyś oglądała czasem wiadomości, to wiedziałabyś, że awaria prądu była w zupełnie innej części miasta, niż tam gdzie mieszkam.
- Okłamałeś mnie?
- Tak.
- Dlaczego?
- Nie wiem…
- I co teraz?
- Co byś powiedziała, gdybym rozpiął ci ten guziczek w koszuli?
- Powiedziałabym, żebyś rozpiął też i ten drugi.
***
Czasem, w przedziwnych okolicznościach, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dwoje ludzi spotyka się i wiedza już, że nie ma odwrotu. Że gdzieś wysoko w gwiazdach zapisane im było to spotkanie. I choć niepokorni, wbrew prawom bajek i przeznaczeniu starają się zepchnąć własne pragnienia w najdalszy zakamarek duszy, w obawie przed zepchnięciem w błoto, to jednak zawsze na koniec przychodzi czas bajek. Czas, w którym znowu można nauczyć się latać. Jedna chwila, jeden gest jedno spotkanie. Czas wszystko zmienia. Odkurzyłam moje marzenia. Rozwinęłam moje skrzydła i powstałam z błota. Znów potrafię latać.
***
Spojrzałam na twarz mężczyzny, śpiącego w moim łóżku. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością do księżyca, który wpadając przez rozsunięte zasłony, oświetlał jego twarz.
Jeden dzień - a na tęsknotę - wiek,
jeden gest - a już orkanów pochód,
jeden krok - a otoś tylo jest
a każdy czas - duch czekający w prochu.
|